czwartek, 30 listopada 2017

Ewolucja stadna


Hieronim Bosch, Chrystus dźwigający krzyż

  Człowiek jako zbiorowość, to nie jest piękne zwierzę. Społeczeństwa składają się w przeważającej liczbie z baranów. Naturalne jest dla tych społeczeństw poddawanie się władzy jednostek instynktownie dążących do władania. Problem pojawia się wtedy, gdy ktoś postanawia oświecić baranią część społeczeństwa mówiąc baranom prawdę o ich kondycji i mechanizmie utrzymującym je w podległości wobec władców. Przez takie działanie społeczeństwo nie staje się światlejsze, sprytniejsze, czy mądrzejsze, a jedynie zwiększa się jego nieufność wobec jego władców. W efekcie władcy zmuszeni są do stosowania coraz subtelniejszych środków przymusu, gdyż władza zawsze opiera się na przemocy, czasem bezpośredniej, zwykle jednak potencjalnej.

  Im subtelniejsze są metody kierowania stadem baranów, tym trudniej żyje się jednostkom niepodporządkowanym i rzeczywiście bardziej światłym. Im subtelniejsi i bardziej przebiegli muszą być władcy, tym stają się gorsi moralnie i tym cięższe staje się także życie baranów, które nie zdają sobie nawet sprawy, że muszą słono płacić za wiedzę darowywaną im przez naiwnych prometeuszów. Wiedzę, której do niczego nie będą w stanie wykorzystać, a która zawsze obróci się przeciwko nim.

wtorek, 21 listopada 2017

"Kto poznał świat, znalazł trupa" - część druga

  
Wyobrażenie uroborosa, De Lapide Philosophico, 1625

   Wciąż znajdujemy w świecie tylko trupa, bo komu miałaby być potrzebna do czegoś wiedza o tym, czym on mógłby się okazać naprawdę? Poza funkcjami jakie dla nas pełni – bo tylko poprzez wyobrażenie o jego funkcjach, możemy świat poznawać – pozostaje on w naszych oczach martwą materią. W najlepszym wypadku - wprawionym w ruch mechanizmem. Czy taka jest o nim prawda? Czy tylko do tego sprowadza się istota wszechświata – do jego dla nas znaczenia? Nikogo, albo prawie nikogo to nie obchodzi, ponieważ prawda pozostaje ważna jedynie ze względu na swoją przydatność dla naszej egzystencji. Gdyby jednak prawda miała stać w sprzeczności z przyjętym na tę egzystencję spojrzeniem, należałoby się jej wyrzec, wybierając użyteczne i wygodne kłamstwo.
   Być może poznanie prawdy o istocie wszechświata jest niemożliwe i z punktu widzenia jego użyteczności zawsze będziemy widzieli w nim tylko coś martwego, ewentualnie snując jakieś infantylne fantazje na temat jego podobieństwa do nas – jakby miał być żywą istotą, albo jakimś antropomorficznym bogiem, czy podobnym do człowieka, tylko większym od niego "organizmem" w skali makro… 
   Być może jest całkiem niemożliwa, z punktu widzenia grzyba wyrastającego na trupie, wiedza o tym, że zanim stał się on trupem, był istotą, która stanowiła coś więcej niż sumę jej składowych, poruszających się elementów.
  Można jednak spróbować skierować wzrok w stronę, gdzie widać tylko mgłę. I nie poznając - bo poznawanie jest zawsze określaniem i zabijaniem tego, co nigdzie się nie zatrzymuje i nie zamyka w prostych obrazkach, które jest w stanie wyświetlać sobie nasza prymitywna wyobraźnia – nie odpowiadając na żadne z pytań, wciąż zadawać kolejne. I przeskakując je nieustannie, zdziwić się nagle tym, że w tej mgle błysnęło, na mgnienie oka tylko, coś jak błyskawica mocnego i strasznego - coś, co kompletnie nieznane i niemożliwe.

niedziela, 19 listopada 2017

"Kto poznał świat, znalazł trupa"

Obraz Zdzisława Beksińskiego


"Kto poznał świat, znalazł trupa, a kto znalazł trupa, świat nie jest go wart"
Ewangelia według Tomasza, tłum. Albertyna Szczudłowska-Dembska i Wincenty Myszor

   Wyobraźmy sobie rodzaj grzyba, który porasta usta martwego człowieka. Powiedzmy, że ma barwę niebieskawą z białymi akcentami. Trup zaś jest już wysuszony i w znacznym stopniu zmumifikowany, jednak grzyb na razie opanował w sposób widoczny tylko część jego ust. Gdyby ten grzyb mógł posiadać świadomość swojego istnienia, uznałby pewnie ludzkie zwłoki, dzięki którym żyje, za swój dom i za cały dany sobie świat. Trudno oczekiwać, że mógłby próbować powiedzieć coś o istocie tych zwłok, a co dopiero o tym, kim mógł być człowiek, do którego należały. Wyobraźnia grzyba, pomimo jego zakładanej przez nas inteligencji i świadomości, zapewne nigdy nie byłaby w stanie przedstawić sobie czym mógł być człowiek, którego zwłoki grzyb teraz zamieszkuje. Przypuszczalnie przedstawiałby sobie swój świat, czyli zwłoki, jako pewnego rodzaju pierwotną materię, której struktura byłaby dla niego kompletnie niezrozumiała i całkowicie odmienna od jego struktury. Gdyby jednak tłumaczył sobie w jakiś sposób swój świat i siebie samego, jego wizje budowane by były w oparciu o jego stosunek do owej pierwotnej materii, czyli wyobrażałby sobie na przykład, że zwłoki, czyli cały jego świat, są po prostu większym od niego grzybem, który na swój sposób żyje, a jego istnienie jest sensowne i celowe dla niego samego.
   Wobec świata, który jawi nam się jako dom, my - ludzie, podobni jesteśmy do tego grzyba. Myśląc w ten sposób możemy więc sobie przedstawić, że również nasze wyobrażenia o Wszechświecie, o czasie i przestrzeni są tylko pewnego rodzaju analogiami do tego, co stanowi podstawę naszego funkcjonowania, czyli np. do naszych zmysłów albo naszych zachowań. Świat jest, tymczasem, zawsze czymś innym, niż to, czym go widzimy i nigdy nie będziemy potrafili zobaczyć, ani tym bardziej zrozumieć tego, czym on jest naprawdę, poza naszym spojrzeniem. Widzimy bowiem tylko swoje własne treści na świat projektowane. Chyba należy to sobie wyobrażać tak, że samo istnienie świata już jest jakąś naszą projekcją, a więc nasze istnienie także nią jest. Kto więc te projekcje tworzy i czy w ogóle musi ktoś taki istnieć? A może są one czymś, co jedynie objawia nam się jako projekcja, podczas gdy stanowi coś w rodzaju pozbawionej przyczyny i celu twórczości samej w sobie? I nie istnieje tu ani twórca, ani proces. Wszystkie rzeczy, cały czas i przestrzeń, znajdują się natomiast w jednym miejscu, albo nie ma ich nigdzie, a jedynym co istnieje są same w sobie wizje zdarzeń.



poniedziałek, 13 listopada 2017

Beowulf i smok nihilizmu



John Howe, Beowulf and the Dragon


„ (...) Głowy okrywać
nie musisz mi, bo jeżeli umrę,
to on mnie już krwią sam pokryje,
zabierze me zwłoki krwawe i zje.
Będzie je żarł sam, bez żalu,
barłóg w bagnach splami, nie będzie
potrzeby troszczyć się o mój pogrzeb.
Poślij tylko, jeśli bój mnie porwie,
ten strój bitewny, co piersi mej strzegł,
Hygelakowi, dziedzictwo Hredla,
dzieło Welanda. Los idzie jak musi!”
(Beowulf, przekł.: Robert Stiller)

   To wszystko, o co się staramy, do czego możemy dążyć i zabiegać w życiu, są to rzeczy mające załatać wewnętrzną pustkę. Zdają nam się takie, bo wpojono w nas istnienie jakiejś cudowności pozaświatowej – transcendencji.
   Kultura - ten nasz zbudowany z kafli wyobraźni świat znaczeń - tłumaczyła człowiekowi od wieków, że są sprawy nieskończenie ważniejsze, niż to, co składa się na jego indywidualny los. Może było tak już wtedy, gdy pojawił się w mózgu hominida pierwszy błysk świadomości i idące za nim zdziwienie istnieniem? A może dopiero wtedy, gdy odkrył on konieczność śmierci? Tego nie wiemy.
   Możemy snuć hipotezy, że pierwsze wyobrażenia o istnieniu jakichś wartości przewyższających wartość życia samego w sobie, stanowiły odpowiedź umysłu na szok spowodowany samoświadomością i idącym za nią wrażeniem oddzielenia człowieka od ogromu świata zewnętrznego oraz przymusem wzięcia na siebie odpowiedzialności za swój los. Dzisiaj te wyobrażenia stopniowo ulegają rozpadowi. Coraz częściej dociera do nas myśl, że jednak nie ma spraw posiadających znaczenie bezwzględne, absolutne. Umarła więc idea wartości transcendentnej. W tym właśnie sensie - jak to ogłosił Nietzsche - umarł Bóg.
   Umarli zresztą wszyscy bogowie, jeśli bogów traktować jako nośniki wartości absolutnych (np. strażników jakichś praw bezwzględnych), a nie jedynie reprezentacje treści archetypowych.
   Wobec braku możliwości spełnienia swojego życia w realizacji jakiegoś mitu, będącego odbiciem idei wyższej, pozostaje dziś człowiekowi jedynie zabieganie o to, by przyjemnie, godnie i wygodnie, w poczuciu względnej sensowności (tylko względnej oczywiście, to znaczy łatwo łamliwej…) dożyć śmierci. Tylko, czy naprawdę, można powiedzieć, że takie życie na fundamencie nihilizmu może być godne istoty, którą przyjęło się uważać za wolną?
   Z tym ciężkim pytaniem na ramieniu czytałem „Beowulfa”, w pięknym tłumaczeniu Roberta Stillera z 2010 roku.
   Okazuje się, że pomimo częstych odwołań do „Wszechmogącego”, wartości absolutne nie występują w tym poemacie. Zamiast nich pojawia się coś zupełnie innego.
   Tym co odróżnia postać Beowulfa (tego dosłownie „Wilka Na Pszczoły") od wszystkich innych ludzi, jest jego nieustanna gotowość do ryzykowania wszystkiego. Jako wzorcowy heros, nie trzyma się kurczowo życia, skarbów, ani żadnych innych zdobyczy. Nie znaczy to, że nie jest dla niego ważne korzystanie z nich. Reprezentuje tzw. wartości arystokratyczne w rozumieniu pozytywnym, tak jak je widział Nietzsche.
   Z pewnością, nie ma w nim wiary w transcendencję, w jakieś wartości leżące poza człowiekiem. Wszystkie jego przygody wynikają z dążenia do chwały. Nie jest jednak ta chwała czymś, co miałby on odkładać na przyszłość, zbierać i budować z niej gmach swojego indywidualizmu, w którym mógłby potem osiąść, by do końca życia cieszyć się owocami zwycięstwa. Nie ma ona również nadejść dopiero w jakimś życiu pośmiertnym, o którym zresztą opowieść milczy. Brak tu jakiejkolwiek eschatologii - germańskiej, czy chrześcijańskiej - chociaż dzieło zostało spisane już w czasach po przyjęciu chrześcijaństwa.
   Nie jest też dla Beowulfa najważniejsza pamięć u potomnych. Chwała stanowi tutaj wartość, której doświadcza się za każdym razem w teraźniejszości i jest ona stanem nieodłącznym od czynu, który ją niesie. Stanowi jedną z "męskich uciech", którymi cieszyć się można tylko w ten sposób, którego dostępują nordyccy einherjerzy, to znaczy że jest związana z pewnego rodzaju ponadludzką kondycją, wynoszącą tego, kto jej dostąpił do udziału w rzeczywistości boskiej. Jej wyrazem i często powracającym motywem jest picie miodu i piwa przez wojowników zebranych w „miodowych salach”. Poprzez upajanie się trunkami - co stanowi symboliczną i zarazem realnie doznawaną komunię z sakralną rzeczywistością bogów - dokonuje się celebracja życia w teraźniejszości. Nie ma więc w tym piciu niczego zdrożnego. Wręcz przeciwnie, jest ono wyrazem siły i przekroczenia granicy miedzy tym co ludzkie, a tym co boskie. Koncepcję tę najlepiej obrazuje mit Walhalli, jako wzorcowej „miodowej sali”, gdzie bohaterowie nieustannie ucztują i walczą w towarzystwie bogów.

czwartek, 5 października 2017

O zabawkach


Dobrze umieć odróżnić, co jest tylko wypełniaczem miejsca, które powinno zostać puste, żeby więcej było widać i żeby lepiej się oddychało.

To puste miejsce nie oznacza wcale nicości. Wręcz przeciwnie, jest przestrzenią najważniejszą, potrzebną żeby coś się w niej rodziło. Nicość zaś, to właściwie jej wypełniacz – tandetna imitacja czegoś, co prawdziwe. I ten wypełniacz jest bezwartościowym gratem, który zajmuje przestrzeń, zawadza i budzi irytację. Każe zabiegać o siebie. Każe się spieszyć, by jak najszybciej (już teraz na pewno ostatecznie!) wypełnić puste miejsce kolejnym zastępnikiem. Na przykład dzieckiem, albo nowym samochodem, albo miłością (która siebie zachwala: „Pokochaj mnie, a znajdziesz sens”), albo ideologią, albo religią… Wszystko to wygłasza jednakowo brzmiącą treść: „Weź mnie, a dam ci spełnienie.”

Jednak otrzymuje się tylko rosnący głód i troskę, bo wszystko to bezwartościowe rupiecie, udające skarby. Zewsząd słychać jak te rupiecie reklamują się ustami ludzi oszukanych. Ludzi, którzy chcą wierzyć, że znaleźli coś wartościowego i za nic nie przyznają, że wciąż odczuwają w sobie pustkę.


Bieganina za gratami tym jest szybsza, im bardziej brakuje przestrzeni. Widać już coraz mniej i czasu pozostało coraz mniej. Powietrza jest coraz mniej. Irytuje już wszystko, co nie upaja aż do zapomnienia. A życie wciąż przyspiesza: „Ach, jak ten czas ucieka! Kiedy to minęło?” W końcu chce się już tylko upaść i zasnąć, bo niczym nie można przesłonić ciężkiej pustki zagraconej duszy.

środa, 27 września 2017

Kilka myśli o wolnej woli


Autor i tytuł nieznane. Ilustracja opublikowana w 1888 r. przez Camille Flammariona.

Wydaje się logiczne, że wolna wola jest pomysłem wbrew logice, ponieważ żeby istnieć musiałaby zaprzeczyć przyczynowości.
Dowolny akt woli, gdyby nagle zaistniał, sprzeciwiłby się całemu światu z jego przyczynowością i historią jako procesem, gdzie wydarzenia logicznie wynikają jedne z drugich.
A jeśli tak - jeśli byłby wbrew logice - to jak w ogóle moglibyśmy mówić o akcie woli, skoro samo to pojęcie istnieje dzięki logicznemu myśleniu o przyczynie woli? Bo przecież, żeby mógł zaistnieć akt woli, musi istnieć ktoś, kto jest jego twórcą.

Chyba, że ktoś taki istnieć nie musi… Wtedy możliwa jest do wyobrażenia taka odpowiedź: Wola istnieje poza przyczynowością, sama w sobie. Tym samym znosi wymóg przyczynowości i działa niezależnie od logiki, dopasowując ją do siebie, np. poprzez stwarzanie swoich własnych przyczyn, jako pozornych skutków, wbrew wektorowi czasu, albo raczej niezależnie od niego. Taki rodzaj woli byłby właściwie czystą, niczym nieograniczoną faktycznością, a człowiek jedynie jej odblaskiem. Odblaskiem, któremu zdaje się, że jego wybory należą do niego, podczas gdy każdy z nich i każde zdawanie się, że jest wybór, stanowi jedynie fakt w nieskończonej przestrzeni koniecznych faktów.

czwartek, 21 września 2017

Współczesność jest martwa

Trolle, J.R.R. Tolkien

„Wzrok odmieniony wszystko odmienia.” 
                                            William Blake


Od kiedy pamiętam, nie opuszcza mnie przeświadczenie (a może jest to raczej odczucie?), że ten świat nie jest mój i tylko wykraczanie poza niego i walka z jego przytłaczającą zwykłością może mieć jakąś wartość.

Jako chłopiec pragnąłem znaleźć się w tolkienowskim Śródziemiu: Oto kraina mitu, gdzie wszystko jest prawdziwe! Kraina wartości i znaczeń - zupełne zaprzeczenie mojej wulgarnej współczesności, przesiąkającej chłodem maszyny i przeczuwanym już mechanicznym zachowaniem ludzkich automatów. Współczesności pozbawionej treści, dla której warto byłoby brnąć przez codzienność.
Uległem czarowi baśni Tolkiena i udało mi się zobaczyć swoją współczesność taką, jaką mogłaby być, gdyby ją zaczarować. Trzeba tu powiedzieć, że tolkienowskie pojęcie „zaczarowania”, którym posługuje się on w eseju „O baśniach”, stanowi jakby esencję pragnienia twórczości i w odróżnieniu od magii, jako czegoś technicznego, ma swoje źródło poza światem - w krainie baśni i mitu.

„Zaczarowanie” odmienia więc świat, wprowadzając do współczesności element wiecznej materii mitu. A przez łączność z tą „materią” wywołuje w teraźniejszości, pierwotnie wyzbytej znaczeń, upajające przeżycie „dotknięcia wieczności”. Dzieje się tak dzięki wyobraźni, która niejako poprzedza percepcję. Nie w tym jednak sensie, że jest od niej bardziej pierwotna, ale w tym, że ją określa. Oba te czynniki składają się na rzeczywistość i prawie nigdy nie prezentują się nam osobno. Jeśli zaś dojdzie do takiego podziału i percepcja odłączy się od wyobraźni, mamy do czynienia z doświadczeniem „oświecenia”, albo z wizjami mistycznymi, (czasem też oczywiście z obłędem). Jedną z postaci tych mistycznych fenomenów jest przeżycie wyjścia poza czas, albo raczej poza historię, poza ciągłość „stawania się” rzeczy i wkroczenie w pewnego rodzaju czysty świat znaczeń.

Dzięki wyobraźni wyrywającej się z objęć percepcji, pojawia się przeżycie fascynacji dziwnością lub pięknem, albo niekiedy porażenia „sakralnym przestrachem”. Przestrachem „nie z tego świata”.
Sama współczesność (rozumiana już jako „zwykłość teraźniejszości”, ale także szerzej, jako okres pozostawania w przywiązaniu do „tego, co jest dane”), będąc percepcją ubraną w jednakowo skrojone wzorce wtórnych wyobrażeń, pozbawiona jest znaczenia i nabiera go dopiero stając się historią.

Ilekroć przestaje nam wystarczać taka martwa współczesność, bierze nas w posiadanie mit. Włada on nami najsilniej poprzez pragnienie wyjścia poza czas i poza historię, a wreszcie każe nam pożądać kondycji boskiej. Jest to popęd do jakiegoś illo tempore: Krainy Czarów, Złotego Wieku, czy choćby aborygeńskiego Czasu Snu. Do rzeczywistości mitu, która, przybierając różne formy, w chwili swojej obecności aktualizuje się jako wieczność.

czwartek, 7 września 2017

Dawno temu w odległej otchłani...



Siedzimy obok siebie i wiemy, że dzieli nas nieskończona przestrzeń międzyatomowa. Dotyk tego nie zmienia, bo między jednym a drugim ciałem jest przecież ocean czasu. Mimo że z punktu widzenia człowieka wydaje się on wielkością bez znaczenia, to wiemy, że jest dowodem na istnienie rozdzielenia. Nawet myśl nie potrafi go wyprzedzić. Oznacza to klątwę wpisaną w samą istotę życia - niemożliwość połączenia się kiedykolwiek.
Wiemy, że kiedyś odległość między nami zwiększy się jeszcze i zamknie w zupełnej skończoności. Najpierw dla jednego, potem dla drugiego z nas.

I wtedy widzę w jej oczach treść, którą właśnie odczułem. Przestrzeń drży i na ułamek chwili znika rozdzielenie. Pojawia się dziwność, szok: Jak to możliwe? Czym to jest?

czwartek, 31 sierpnia 2017

Samolubstwo w dawaniu, a mistycy


Caspar David Friedrich, Wędrowiec

Spojrzyj! Jam jest umęczony mą mądrością jako pszczoła, co za wiele miodu zebrała; pożądam rąk, które by się po nią wyciągnęły.

Pragnąłbym rozdarowywać i obdzielać, aż póki mądrych pośród ludzi nie uraduje ponownie własne szaleństwo, a ubogich własne bogactwo.

                                                                                                F. Nietzsche, „Tako rzecze Zaratustra"



Dobro dawane ludziom, np. inspirowanie, obdarza dającego satysfakcją podobną do satysfakcji z zapłodnienia: To ja oddziałałem, więc moja moc przechodzi w nich i w pewien sposób zyskuje byt. Poszerza mnie, umożliwiając ekspansję.

Jest to więc działanie dla siebie. Ze względu na siebie, a nie na nich. A dalej, im pewniejsza wiedza, że się im dało coś dobrego, co ich wzbogaciło, tym większe poczucie bogactwa własnego. I to zupełnie niezależnie od wymiernych korzyści. Dzieje się tak dlatego, że w historii naszego gatunku wynagrodzenie za panowanie, a więc pewnego rodzaju opiekę (także duchową) nad społecznością, jest oczekiwane przez ogół.

Podnosi się więc wartość siebie we własnych oczach, poprzez podświadomą obietnicę odwleczonej nagrody. Nawet jeśli nie ma zrozumienia ze strony obdarowanych, to poczucie panowania nad nimi pojawia się ze względu na przeświadczenie o posiadaniu pewnej prawdy otwierającej ukryte drzwi.

I pojawia się, choćby ta prawda doświadczana była wyłącznie subiektywnie, jak u rzekomo wolnych od egoizmu mistyków, którzy okazywali się zazwyczaj bardzo rozgadani, kiedy szło o tego rodzaju poczucie mocy.

sobota, 29 lipca 2017

Postaciowanie



Chaos jest bezpostaciowy. Jest istnieniem niestworzonym. Nieistnieniem. Żeby osiągnąć postać, potrzebuje walki ze sobą samym. Postacią chaosu jest świat, który istnieje jako walka. "Wojna ojcem wszystkich rzeczy" - jest tu sprawczym Logosem. Prawem. To prawo opiera się chaosowi, czerpiąc moc ze swojej zasady samostanowienia.

Warto myśleć o myślach Heraklita.

"I tu też są bogowie" oznacza, że działa tu prawo zagarniające chaos i opierające się mu. Czy opierające? Skoro ma go jako swoją istotę?

Dlaczego walczyć, kiedy walka z istotą walki skazana jest na porażkę? Paradoks.

Dlatego, wyłącznie dlatego, że trzeba walczyć. Nie dla stwórczej funkcji tej walki, ale dla dziwnej, boskiej, ponadboskiej zasady sprzeciwu, która zrodziła się w chaosie, i której on nie opanował. Nie, bo nie. Tak, bo tak. Nie dlatego, żeby zachować ludzki świat, ale dla samej najdziwniejszej z dziwnych dziwności. Dla nieznanej zasady stworzenia, którą masz przed nosem w postaci: "Bo takie jest prawo". Dla mocy bycia. Prawo jest wolą postaciowania chaosu. Jest to wola chaosu, by zostać postacią, która jest. Jest tylko to, co wyszło z chaosu jako jego postać. I nie ma dla niej powrotu do bezpostaciowości, dopóki mówi: jestem, bo jestem.

czwartek, 6 lipca 2017

Narkotyk "Co dalej?" - część 2


Athanasius Kircher - Mundus subterraneus, Amsterdam, 1682
(źródło: www.gnosis.art.pl)
 

„Wiara w sens życia jest jedynie udziałem ludzi płytkich. Ze świadomością irracjonalności istnienia żyć tak, jakby ono było racjonalnym - to jest jeszcze marka. To leży między samobójstwem a bezmyślnym bydlęctwem.”

                                                                                                                        Witkacy


Z punktu widzenia pytania "Co dalej?", to co było stanowi pewnego rodzaju fabułę, której podtrzymywanie zapobiega odkryciu, że brak tej fabule istotnego spoiwa w postaci sensu.

Stworzenie sobie sensu byłoby możliwe, gdyby istniało wewnętrzne przeświadczenie, że natura istnienia jest amorficzna i uzależniona od ludzkiej woli. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić czy tak jest, więc przyjęcie takiego poglądu byłoby okłamywaniem się.

Patrząc z drugiej strony, sens życia jest najważniejszą, ściśle ludzką potrzebą, a posiadanie go determinuje całokształt życia jednostki. Wiedząc o tym, można by podporządkować mu wszystkie inne kategorie, łącznie z prawdą. Wola sensu uzależniałaby wtedy od siebie wszystkie wartości, czyniąc z nich narzędzia do budowy zależnego od siebie świata, będącego własnym interpretowaniem istnienia tak, jakby istota tego istnienia była bezpostaciowa.


środa, 5 lipca 2017

Narkotyk "Co dalej?"



Pytanie "Co dalej?", zadane życiu, jest prośbą o podanie lekarstwa - egzystencjalnego narkotyku, odurzającego wrażeniem posiadania celu - czegoś zastępującego sens, którego brakuje.

Rodzi się z tego pożyteczne złudzenie. Nagle znów wydaje się, że istniejemy, bo mamy coś do zrobienia. A być może jesteśmy tylko snem o podmiotowości, albo nawet mniej - poblaskiem śnienia, które nigdy się nie wydarzyło i pozostaje potencjalnością, nieuświadomionym majakiem czegoś, co nawet nie posiada bytu.
Bo co to znaczy, że cokolwiek jest?
Nie potrafimy tego zrozumieć, ale wyczuwamy gdzieś za plecami, że to co jest, musi być zaangażowane. Musi robić coś, żeby dać się w ogóle uchwycić.
Wiedza o tym - zauważenie konieczności "posiadania zaangażowania" przez "to co jest" - w żaden sposób nie pomaga w odnalezieniu sensu tego czegoś. Sensu istnienia, bo ostatecznie o niego tu chodzi.

Mówi się, że jedynym sposobem na brak poczucia sensu jest stworzenie tego sensu, nadanie go swojemu życiu. Ale jaką wartość może mieć taki stworzony przez siebie samego sens? Czy nie jest on tylko jakimś desperackim samooszukiwaniem? Odciąganiem uwagi? Przecież nie można stworzyć czegoś ostatecznego. Ostatecznej prawdy uzasadniającej życie. A dopiero czymś takim byłby sens przezwyciężający śmierć z jej zaraźliwą nicością, niweczącą wszelkie zdobycze życia ludzkiego.

Pytanie "Co dalej?" jest więc prośbą o podanie lekarstwa - egzystencjalnego narkotyku, odurzającego wrażeniem posiadania celu - odurzającego zwykłym działaniem zastępującym sens, którego brakuje życiu.


środa, 31 maja 2017

Dojrzałość Głupca

Istnieje pewien rodzaj niedojrzałości, która objawia się niezdolnością do oparcia się impulsom. Inna, podobna niedojrzałość, polega na tym, że nie umie się zakwestionować przymusu wewnętrznego do życia tak, a nie inaczej i uznaje się, że skoro przymus taki działa i nakazuje coś, to słusznie jest mu ulegać, dopasować się. Nie myśli się o tym, bo myślenie to grozi kruszeniem się systemu motywacyjnego, a przecież motywacja to rzecz cenna i delikatna.

Taki rodzaj niedojrzałości u siebie wykryłem. Nieustanne łapanie się gry życia, przyjmowanie jej reguł, podczas gdy wolność powinna raczej wiązać się z wyborem. Naiwne czepianie się wszystkiego, co obiecuje jakąś moc, przyjemność, zdobycz - to jest niedojrzałość ogólnoludzka. Gdyby więc takie ufne, dopasowujące się zwierzę w człowieku umarło, otworzyłoby drogę do pozaludzkiej pustki, która rozciąga się wokół nas, niby jakaś matryca bytu. Wolność woli, gdyby istniała, musiałaby być poza przymusem absurdalnej gry życia.

Promienie słońca są dla nas w pewnym natężeniu przyjemne. Jego światło i kolory, które przed nami „odsłania”, nauczyliśmy się odbierać jako piękne, ponieważ sprzyjają nam. Jednak, poza naszymi uwarunkowaniami, ze względu na które wartościujemy swoje doznania i wnioskujemy o zjawiskach, te same promienie słońca są kompletnie pozbawione znaczenia. Ani nie są ciepłe, ani nie mają w sobie piękna. Więcej - nie są nawet, „czysto fizycznie” rzecz biorąc, efektem wypluwania z siebie energii przez pobliską gwiazdę, ponieważ to konkretne znaczenie również my im nadajemy, ze względu na nasz przymus funkcjonowania w takich, a nie innych warunkach i od tych warunków uzależnioną wyobraźnię.

Dojrzałość byłaby więc dopiero wtedy, kiedy udałoby się nam zrozumieć, że wszelkie znaczenia i wartości są jedynie elementami scenografii w grze, o której znaczeniu nie możemy wobec tego (ich immenentności) wyrokować.

Dojrzałość taka wyłącza człowieka z absurdalnej gry w „Głupiego Jasia”, polegającej na miotaniu się i niewolniczej bieganinie za kolejnymi korzyściami. Ta bieganina wymaga nieustannego płacenia sobą za nadzieję na zrealizowanie impulsu, który zdaje się być wywołany potrzebą, podczas gdy jego funkcja nie służy nam, ale podległa jest życiu jako całości, poza naszym jednostkowym istnieniem i stanowi tylko element jakiegoś „mechanizmu świata”. Tego rodzaju działanie jest więc siłą rzeczy poniżające dla kogoś, kto chce rościć sobie prawo do posiadania wolnej woli.

Zastanawiające, czy gdyby zaprzestać tego idiotycznego miotania się i zignorować przymus narzucany przez grę życia, nie udało by się odnaleźć takiego dystansu, który byłby prawdziwą dojrzałością?

Głupi Jasio z piosenki Kaczmarskiego, naturalnie jest poza lgnięciem do impulsów. Nie interesują go ludzkie pożądania i ludzkie zajęcia, bo jest po ludzku głupi. Wystarczyłoby więc żeby szedł przed siebie, prosto do swojego celu - Wody Życia - a osiągnąłby go. Osiągnąłby mistyczny ideał wyjścia poza świat – jedyną prawdziwą dojrzałość. Tymczasem, u kresu drogi, odwraca się i daje rozproszyć jednemu impulsowi. I tyle wystarczy żeby z góry potoczył się bezwładny, martwy kamień…

piątek, 28 kwietnia 2017

Mistyczne iluzje, a bydlęca prawda

Ilustracja ze strony: https://www.facebook.com/dwarfdigital/?pnref=story


Neolityczna świątynia - film

Mysterium tremendum, mysterium fascinans Rudolfa Otto i wszystkie inne doświadczenia mistyczne, oparte na uczuciu ożywiającym wyobraźnię, są oczywiście iluzoryczne, ale czy cały świat rozpościerający się w naszych umysłach - jego obraz – każde piękno i brzydota - czy nie są iluzją również?

Pomyślałem o tym oglądając powyższą wizualizację neolitycznej świątyni pod gołym niebem, gdzie zaraz za granicami miejsca kultowego rozlokowane były zagrody dla bydła. Ludzie, uczestnicy, w uniesieniu przeżywający świętość miejsca i głębię misteriów przemiany pór roku… Wyobraziłem sobie jak po skończonym obrzędzie, z roztańczonymi jeszcze duszami, wychodzą wprost na zagrody. A tam, odporne na piękno, obojętne i ufne, nieświadome ani czasu, ani ludzkiego świata z jego fascinans i tremendum, „czyste”, bo wolne od subtelnych drgnień iluzji, krowy, spokojnie przeżuwające trawę…

Bydło czyste, bo nieprzeczuwające nawet głębi nieistniejącego, które majaczy pod kapturem tajemnicy.
Bydło niewiedzące, że nie ma tam nic poza pustym miejscem, wokół którego snują się wielobarwne wstęgi tęsknot, stwarzających ludzki świat.

piątek, 14 kwietnia 2017

Nieubłagany program zmartwychwstania

Hieronim Bosch, Ogród rozkoszy ziemskich

Podczas gdy rozpada się stary świat, wciąż daje się słyszeć świąteczne klaskanie w dłonie. Tak reorganizuje się zmęczony, zmierzchający porządek.
Porządek, którego pełnia przypadła na epokę średniowiecza. Wtedy to właśnie, system społeczno-kulturowy Europy barbarzyńskiej osiągnął swoją największą autonomię, a jego podstawa ideologiczna – religia chrześcijańska – spełniała wzorcowo swoją funkcję organizującą, stanowiąc bryłę, której nie były w stanie skruszyć nawet wybuchające tu i ówdzie herezje.
Dzisiaj zaś, faktycznie daje się wyczuć zmierzch ery. System rozpada się i wymaga odnowienia - odrodzenia na nowym poziomie. To, co dawne, nie może już zostać utrzymane, ani poprzez konserwację, ani poprzez gwałtowne rewolucyjne wyładowania, tak jak nie sposób przedłużyć życie starego człowieka, animując go prądem.

Obserwując społeczność przygotowującą się do „świąt zmartwychwstania”, których funkcja polega na cyklicznym odnawianiu systemu informacyjnego, organizującego tę społeczność, odczuwam te zabiegi jako nieświadome, automatyczne próby przedłużania agonii.
Stary świat rozpada się i jakkolwiek religia stara się z całych sił tego nie dostrzegać, to oczyma popkultury człowiek próbuje jednak zrozumieć ten straszny proces. Opowiada więc sobie na nowo stare mity odnowienia.

Dwa najważniejsze prezentują skrajnie odmienny scenariusz zakończenia.

Władca Pierścieni rysuje wizję sprzeczną z naturą i prawidłami, według których toczy się koło historii. Jest więc to wizja utopijna. Oto, po odparciu sił ciemności, system kulturowy „Ludów Zachodu” zostaje uratowany. Kończy się jednak pewna era, a wraz z nią ze Śródziemia znika magia i wszelkie jej przejawy. Nastaje era ludzi, a jej istotną cechą jest wyraźne odczucie pustki, „spłaszczenia” świata, który staje się pewnego rodzaju wydmuszką. Formą odartą z treści, gdzie „system” tak naprawdę nie zostaje odnowiony, lecz z wolna zanika. Na jego miejscu pozostają ruiny – ludzka kultura, w której zgasła już jakaś iskra, stanowiąca o jej istocie. Jest więc to wizja tylko pozornie szczęśliwa i optymistyczna, w istocie zaś zaświatowa i chciałoby się powiedzieć „egipska”, ponieważ stanowi zwieńczenie zachowawczych dążeń, wynikających z lęku i żalu, które doprowadzają do pewnego rodzaju mumifikacji. Tolkienowski świt nowej ery nie przynosi więc świata doskonalszego, lecz gorszy - ubogi cień poprzedniego.

Zupełnie inaczej przedstawia się śmierć systemu w Matrixie, gdzie do odnowienia potrzebny jest klasycznie umierający i zmartwychwstający wybraniec-mesjasz.
System zostaje tam zreorganizowany całkowicie, dokładnie tak, jak opisuje to wzorzec symboliczny świąt religijnych kalendarza rolniczego. Świat - Matrix - faktycznie umiera i odradza się wedle zawartego w sobie, koniecznego scenariusza, którego elementem, programem, jest nieświadomy swojej funkcji mesjasz-wybraniec. Mesjasz i jego antagonista dokonują zniszczenia i umożliwiają ponowne narodziny systemu, który gdyby pozwolić mu trwać, psułby się, coraz częściej wydając z siebie rzesze rebeliantów i wadliwie działających programów. Musi więc umrzeć, by dzięki niesionej w sobie informacji, dla której żyją i umierają miliardy jego komórek, odrodzić się w młodej i lepszej formie.
Bezpośrednią przyczyną pojawienia się (ukształtowania) mesjasza i jego antagonisty jest zawsze to samo – przypadek – konieczna właściwość autonomicznego, samoorganizującego się systemu.

System społeczno-kulturowy ewoluuje więc, dzięki informacji o jego „odświeżaniu”, przekazywanej w formie symbolicznej, czego wyrazem są między innymi cykliczne święta zmartwychwstania przyrody. Jest to więc rodzaj żywej pamięci, której nośnikami są jednostki ludzkie, nieświadome rzeczywistej i brutalnie funkcjonalnej istoty treści, które niosą poprzez czas, poprzez mechaniczne powtarzanie wyuczonych zachowań.

Świętujmy więc, bo śmierć świata, który znamy i jego zmartwychwstanie, zapisane są w programie, który przekazujemy - chcąc tego czy nie - w wiecznym dramacie, który dla nas stanowi pełną treści fabułę, ale widziany z boku jest tylko grą nieczułych i bezrozumnych potęg Konieczności.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Współczesność zawsze wymaga przezwyciężenia



Twórczość jest formą buntu. Bywa bardziej lub mniej napędzana buntem przeciwko rzeczywistości i jest znacząca tylko jako sposób wyjścia ze znienawidzonej współczesności. Staje się wtedy najważniejszą aktywnością. Przeszłość i przyszłość są formami mitu, który snujemy sami dla siebie, ponieważ nie znosimy teraźniejszości. Jej banalna zgoda na to co jest - na brzydotę, na pospolitość - jest nie do przyjęcia, dlatego wymaga ciągłego zaprzeczania. Pospolitość i brzydota to cechy każdej współczesności. Przeszłość ma nad nią tę wyższość, że grzebie je w zapomnieniu, zaś przyszłość w ogóle nie chce ich widzieć. Bunt szuka więc wyniesienia poza szare, martwe za życia społeczeństwo przystosowanych. W wyniesieniu tym upatruje zbawienia - wejścia do jakiegoś życia prawdziwego i ratunku od śmierci z bezsensu. Próbuje porozumieć się ze światem i odnaleźć we współczesności miejsce dla siebie - w tym „co jest”, a nie „było” lub „ma być”, umieć odnajdować piękno. Brzydota i pospolitość sprawiają, że bunt powraca wraz z bólem, by nam towarzyszyć i konstytuować ludzki świat.

Czasem da się odczuć i niemal zobaczyć grupę duchów, które się na swojej drodze przygarnęło, i które stają obok, jako wsparcie. Szepczą wtedy słowa przypomnienia o ukrytym, o treści która domaga się zaistnienia, o tym co należy chronić i pielęgnować, podsycając w sobie płomień oporu przeciw zastanemu.

Największym problemem i czynnikiem depresyjnym bywa tutaj stereotypowe przekonanie, że z buntu się wyrasta i jest on zawsze objawem niedojrzałości, że należy go z siebie usunąć jako infantylny relikt okresu dorastania. Poddanie się temu przeświadczeniu sprawia, że jeszcze trudniej znieść ludzi, którzy reprezentują postawę skrajnej uległości wobec świata i życia. Zwłaszcza uległości religijnej.
Bunt dojrzały, znający siebie samego – taki, który obdarza zgodą na rolę wiecznego opozycjonisty – staje się jedynym oparciem w zmienności wiecznego „teraz”, w egzystencji, pozbawionej jakichkolwiek stałych wartości.

Odrzucając każdy schemat, zwłaszcza własny - automatycznie narzucający się - nie poddawać się koleinom, poszukując wciąż nowych dróg. Z energią, lecz bez mozołu. Drogi te, to ścieżki w gęstym lesie. Jednak stąpa się po nich lekko. Znakiem właściwej ścieżki jest entuzjazm. Koniecznością by się na niej utrzymać - nieustanne wykraczanie poza konwencje.

Świadomość takiej roli implikuje gotowość do walki. I w tym miejscu rodzi się spokojna akceptacja, z której następnie wypływa podniecenie przygodą, wyczekiwaną niczym przynależne nam, chociaż wciąż nieznane, dziedzictwo – obudzenie nie tylko świadomych, ale też ukrytych władz ducha.

piątek, 31 marca 2017

O kształcie



Nie potrafimy postrzegać tego, co jest nam niepotrzebne do egzystencji. Przeszłość i przyszłość to dla nas jedynie wyobraźnia, ponieważ jako zwierzęta nie potrzebujemy doświadczać zdarzeń jako całości. Dlatego, na podstawie ludzkiego sposobu pojmowania świata nie sposób dotrzeć do jakiejś prawdy. O czymś takim jak "kształt świata" możemy opowiadać sobie mity, które pozostają chwilowo użyteczne. Współczesne mity tworzy nauka. Od tych archaicznych różnią się one tylko paradygmatem, natomiast ich stosunek do jakiejś prawdy o istocie rzeczywistości jest ten sam – są to ludzkie fantazje, wyobrażenia.

Na podstawie tych wyobrażeń można jednak budować rozmaite działające rzeczy, teorie i urządzenia. Świadczy to o tym, że nasza fantazja u swoich podstaw jest ukierunkowana na praktykę, bo w istocie wywodzi się z czegoś bardzo praktycznego – z zachowań narzędziowych i stadnych - głównie ze wspólnych polowań, które wymagały od człowiekowatych planowania strategii i obejmowania umysłem sporej przestrzeni i czasu. Wyobraźnia ma więc działać, a nie powiadamiać o "prawdzie" i w tym sensie jest jak instynkt.

Wobec tych uwarunkowań, prawda - by tak rzec - „o istocie rzeczy” pozostaje nam niedostępna, a być może nawet nie istnieje w ten prymitywny, funkcjonalny sposób, w jaki pojmujemy istnienie.

Mówiąc prosto i przykładowo: To, że widzimy np. planetę jako kulistą, wcale nie oznacza, że ona naprawdę jest kulista. Oznacza to jedynie, że taki sposób postrzegania zjawisk "tworzących pojęcie planety” jest dla nas najkorzystniejszy z punktu widzenia ekonomii wyobraźni.

wtorek, 21 lutego 2017

Topole

  
 

Trafiłem przypadkiem na zdjęcie Prypeci, miasta na Ukrainie, opuszczonego w 1986 roku po awarii elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Przedstawiało krajobraz podobny do tego z mojego dzieciństwa, ale mocno się postarzał wraz z upływem czasu i schodził w jakąś alternatywną, rozpadającą się rzeczywistość, podczas gdy gdzie indziej - w naszym wymiarze - nieustannie jest odmładzany. Tutaj, gdzie żyją ludzie, wyburza się stare i stawia nowe bloki, buduje się drogi i odświeża elewacje, montuje nowe okna i naprawia dachy. A potem, po wielu latach, okolica zdaje się być już zupełnie innym miejscem.

Tam, w Prypeci, jest inaczej. Wyludnione miasto duchów zachowało całą szarość epoki komunizmu. Na zdjęciu widać budynek szkoły z dziurawym dachem i ziejącymi pustką otworami okiennymi. Klimatem przypomina podstawówkę z lat pięćdziesiątych, do której trzydzieści lat po jej powstaniu chodziłem. Cały teren, wraz ze spękanym, asfaltowym boiskiem otaczają przerośnięte, bezlistne topole. Takie same rosły wokół mojej szkoły, a także wokół kompleksu przemysłowego zakładów mięsnych, który często mijałem wracając do domu i wdychając dym cuchnący mieszaniną palonych kości, futer i innych resztek zwierzęcych, które nie kwalifikowały się nawet do "pasztetu podlaskiego". Topole rosły też w wielu innych miejscach, jako nieodłączny element krajobrazu tamtej epoki. Przytłaczając swoją wielkością i monotonią, doskonale korespondowały z sowiecką architekturą, stanowiącą wówczas wzorzec we wszystkich krajach "demokracji ludowej". Dorastając na dzielnicy przemysłowej, mijałem również topole rosnące wokół chłodni z jej surową, betonową bryłą, kojarzącą się wtedy z ogromnymi piramidami korporacji z "Blade Runnera". Otaczały także budynek przychodni, do której w środku pamiętnej kwietniowej nocy 1986 roku jechało się w pośpiechu żeby pić neutralizujący promieniowanie płyn Lugola.

Fantastyka stanowiła odtrutkę na wdzierającą się zewsząd szarość. Siedząc w sali lekcyjnej, pomalowanej do połowy wyblakłą, odpryskującą farbą, pisząc w zeszycie z szarożółtymi kartkami i spoglądając przez okno na bezlistne topole, sięgające do pół nieba zasnutego ciemniejącą szarością, wyobrażałem sobie, że okolica w której żyję przypomina Shire z Władcy Pierścieni Tolkiena. Ale nie tą zieloną i beztroską krainę z początku powieści, lecz to co się z nią stało pod koniec, kiedy zaprowadził tam nowe porządki zły czarodziej Saruman, stawiając swoje fabryki i kominy.

Nadając krajobrazowi okolicy takie ponure, fantastyczne znaczenie, marzyłem że żyjąc tutaj uczestniczę w przygodzie podobnej do tej z kart książki, i że moja szara kraina jest tym czym jest, ponieważ spoczywa na niej jakieś dziwne piętno. Fantazja o istnieniu tego piętna stopiła się z głębokim odczuciem baśniowości dzieciństwa, a jednocześnie kontrastując z rzeczami pogodnymi i kolorowymi, okryła je swoim specyficznym czarem.

Dzisiaj, żyjąc w świecie płaskich, sztucznych barw i fabuł bez treści, tęsknię do tego szarego krajobrazu, nakrapianego iskrami ciepłego światła, łącząc z nim wspomnienie przeżywania czegoś prawdziwego.

W taki oto dziwny sposób ogromne, brzydkie topole i szare walące się klocki przemysłowych budowli, kojarzą mi się wciąż z drogami Śródziemia, z Górami Mglistymi i zagubionymi w nich ruinami twierdz, wśród których snują się upiory zapatrzone w przeszłość.

Śródziemie

piątek, 3 lutego 2017

"Imperator" - sen


Śnił mi się budynek, niby zrujnowany pałac, zbudowany na planie trzech okręgów ułożonych w trójkąt. Największe z okrągłych pomieszczeń, znajdowało się nieco poniżej dwóch pozostałych. Wszystkie trzy sale połączone były korytarzami. Kończyła się właśnie jakaś bitwa, w której moja strona zwyciężała. Trupy przeciwników leżały wszędzie wokół. Nagle coś się odmieniło. Nadszedł impuls, który w jakiś sposób sprawił, że część poległych zaczęła się podnosić. Przez chwilę poczułem radość na myśl o przedłużeniu walki z nimi, ale wtedy pojawiło się złowieszcze odczucie, albo może głos, który zakomunikował: „imperator”. Gdzieś na granicy percepcji zobaczyłem ogromną postać zbliżającą się do nas, albo unoszącą z tego pobojowiska. W pewien sposób materializowała się jako przytłaczające, nieuniknione zagrożenie. Ludzie wokół mnie przygotowywali się do walki z tym czymś. Przygotowania polegały na wygrzebywaniu z piasku jakiejś dziwnej broni z zielonego szkła – archaicznych pistoletów i strzelb, pustych w środku. Nie wiedzieliśmy jednak jaką amunicją należy je załadować, więc wydawały się bezużyteczne. Większość obrońców ustawiła się przy wrotach oddzielających korytarz - między dwiema mniejszymi salami, nad którymi utrzymywaliśmy kontrolę - od dużej sali, do której prowadziły schody w dół. Stamtąd zbliżał się do nas „imperator”. Przez okna i częściowo przejrzyste ściany widzieliśmy jego postać. Miał wysokość dwóch i pół człowieka i był groteskowo zwalisty. Cała jego potworna sylwetka emanowała grozą i wywoływała przeczucie nieuchronnej, powolnej i przy tym boleśnie świadomej śmierci. Kiedy widziałem jak wyważa wrota, pomyślałem że nie sposób z nim walczyć. Mimo to, ludzie zgromadzeni na przedzie próbowali atakować go jakimiś włóczniami. W tym czasie stałem przy drugich wrotach, w jednym z wyżej położonych okrągłych pomieszczeń, mając świadomość że „imperator” bez trudu pokonując pierwsze szeregi obrońców, za chwilę dotrze tutaj. Zastanawiałem się co mogę zrobić, żeby go zranić. Wydawało się to niemożliwe, a o ucieczce również nie było mowy. Byliśmy zamknięci w pułapce z potworem, który nieuchronnie jak się wydawało, zabije nas wszystkich.

Wtedy z jakiegoś powodu zasnąłem, albo straciłem przytomność. Kiedy się obudziłem i wyszedłem z sali na korytarz, okazało się, że walka się skończyła. Obrońcy, których pozostało niewielu (wśród nich także kobiety), tańczyli trzymając się za ręce. Byli wyraźnie zmęczeni, bo wyglądało na to, że tańczą od wielu godzin. Śpiewali przy tym coś w rodzaju: „o leli leli lej”. Zobaczyłem leżące poniżej schodów nieruchome ciało „imperatora”. Było całkiem poczerniałe. Wiedziałem, że taniec w jakiś sposób go powstrzymał, ale jego sen nie potrwa długo, bo nie będziemy w stanie tańczyć bez przerwy. Na twarzach ludzi wokół mnie wypisana była desperacja. Niektórzy chwiali się już na nogach, mimo to nie przestawali tańczyć, trzymając się za ręce i śpiewając.

środa, 18 stycznia 2017

Czarna sztuka

Rembrandt, Filozof pogrążony w medytacji

- Po co wam takie plugastwo jak dłoń wisielca, albo spodnie ze skóry nieboszczyka? – zapytywał gospodarz domu, w którym panował półmrok, przecinany na dwoje tylko pojedynczym snopem światła, wpadającym przez małe okienko. Światło odsłaniało rozstawione wokół retorty, alembiki, tygle i księgi.

- Czy nie moglibyście obyć się bez nich? Bez tych wszystkich oczu żab i nietoperzych języków? – pytał alchemik. – Do czego tak naprawdę są wam potrzebne, panie Twardowski?

Mężczyzna siedzący po drugiej stronie stołu pogładził siwiejącą, czarną brodę. Oko mu zabłysło.

- Czerpiemy siłę z tego co nieczyste i odrzucone, co wzgardzone przez ludzi. To właśnie, sprawia że duch czarnoksiężnika może trafić do miejsca ludziom obcego. Do świata, którego człowiek nie zniesie. Świata pod matowym niebem. Nasza sztuka potrzebuje oddzielenia od tego co jasne i dzienne, co zwykłe, znane, co akceptowane i poprawne. Potrzebuje więc przywoływania demonów, gniewu, grozy, wstrętu. Wzbudzenia zadziwienia. Dziwności – wypowiedział to słowo ze szczególnym namaszczeniem. - Tak, dziwność jest tu najważniejsza. Niby klucz, otwiera pierwszą bramę poza świat. Im wyraźniejsza dziwność, tym silniejszym nurtem płynie rzeka mocy. Nawet melancholia, ta ciemna noc myśli, pomaga nam w dokonaniu operacji. Wzbudzamy ją w sobie, przywołujemy, żeby wykorzystać tak, jak artysta korzysta z natchnienia. Gdybym mógł szybko przywołać tę moc, bez żadnych przedmiotów, słów, czy melodii, to tak bym czynił i czasem rzeczywiście, udaje mi się... Ale kiedy do wykonania jest wielkie i trudne dzieło, muszę połączyć ze sobą nawet kilka źródeł, które nazywasz plugawymi.

- To przecież rzeczy przeciwne życiu i pięknu! – alchemik żachnął się. - Bo jak można żyć i cieszyć się smakiem, ciepłem, dotykiem, a jednocześnie napawać się rozkładem i zniszczeniem? Pozwól mi to zrozumieć. Sztuka królewska określa to, o czym mówisz jako "nigredo", pierwszą fazę procesu transmutacji. Jest to faza pierwotnego chaosu i zaciemnienia. Należy ją pokonać, by przejść dalej ku doskonaleniu dzieła...

- Czy nie wszystko co smaczne, w innych okolicznościach, czy w innych ustach, wydać by się mogło obrzydliwe i potworne? Jeśli ktoś taki, jak choćby nasz szanowny burmistrz, człowiek bogobojny, rodzinny i przykładny, dziś nie zjadłby ze smakiem swoich dzieci, to nie znaczy, że nie zrobi tego jutro. W rzeczy samej, czy uznamy coś za czyn piękny, czy odrażający, zależy od tego jaką wartość włożymy w niego, lub jaką wkłada w niego ta siła, którą cenimy najbardziej, a która powoduje nami. Cel operacji nie jest w czarnej sztuce najważniejszy. Nie są też najważniejsze pieniądze, rozkosz, czy szkoda wyrządzona wrogowi. Liczy się droga, która odkrywa dziwną prawdę i sama w sobie staje się upragnionym celem.

- Twierdzisz więc, że czarnoksięstwo jest sztuką, która podobnie do sztuki królewskiej, ważna jest dla samej siebie?

- Kiedy przychodzi moc, to jest ona podobna do gorącego wiatru. Czy wzbudza go jakiś bóg? Nie wiem. Żyją czarnoksiężnicy, którzy, by go przyzwać zwracają się do bogów. Są też tacy, którzy czekają aż on zawieje niewezwany. Dlaczego jednak ktoś wybiera dobrowolne opowiedzenie się po stronie ciemności? Otóż, nie wybiera. Tak naprawdę żaden z nas nie pragnął dla siebie swojej ścieżki. Znaleźliśmy się na niej, bo wybrał ją dla nas los.