Mgła to dobry bóg. Nie dobry w sensie jakiejś dobrotliwości, czy sprzyjania człowiekowi. Owszem, bywa że sprzyja uciekinierom, zbójom albo choćby partyzantom. Ale chodzi o coś innego. Mgła jest bogiem dobrym, bo ma swoją własną jakość. Ta jakość ją określa. Sprawia, że można mgłę ukazać na obrazie, albo obraz mgły przywołać. Jak pisze o Rusi i jej bogach anonimowy angielski autor z połowy XVI wieku: „na pytanie: >>Ilu jest bogów?<< wielu, w tym większość biedoty, odpowiedziałoby: >>Bardzo dużo<<, gdyż oni uważają za boga każdy znajdujący się u nich obraz”*. Mam więc i ja za swojego boga obraz mgły.
*Borys A. Uspieński, Kult świętego Mikołaja na Rusi, Lublin 1985
Jako że dzisiaj mamy wigilię "zimowego Mikołaja" (co ciekawe, jedną z dwóch możliwych wigilii tego święta, bo obchodzono ją także dzień po, czyli 7 grudnia!), jest to dobry moment żeby przywołać ten aspekt Mikołaja, czyli słowiańskiego boga Wołosa/Welesa, który jest duchem leśnym (niedźwiedziem) i uwielbia leśno-wodne potrawy obrzędowe, jedzone w wigilię jego święta, analogicznie do takich samych potraw wigilii bożonarodzeniowej.
"Składanie ofiary duchowi leśnemu, przez pastucha lub myśliwego odpowiada składaniu ofiary Wołosowi - zgodnie z przysłowiem: "W polu i w lesie sam Mikołaj Bogiem". (...) Tak samo duch leśny może być w ludowej wyobraźni raz istotą złą, raz dobrą: może być traktowany jako demon lub jako duch dobroczynny, może być nazywany w oczy, czy poza oczy "świętym duchem leśnym" lub "świętym lasem". Odpowiada to rozdwojeniu obrazu Wołosa w świadomości chrześcijańskiej, gdzie jest on utożsamiany zarówno ze świętymi, takimi jak np. Błażej lub Mikołaj, jak i z diabłem. (...) W obrzędach związanych genetycznie z kultem niedźwiedzia odzwierciedla się również powiązanie Wołosa z bogactwem, obfitością, płodnością itp., co odpowiada, ogólnie rzecz biorąc, odbiorowi Mikołaja. W ten sposób można interpretować odwrócony na lewą stronę korzuch, tak często występujący w różnego rodzaju rytuałach pochodzenia pogańskiego."
Borys A. Uspieński, Kult świętego Mikołaja na Rusi
Może chcielibyście poznać Jasia? Muszę przyznać, że to trudne, bo przypuszczalnie on sam siebie nie zna. Nawet nie wiem czy ma jakąś świadomość własną, poza tą, którą dzieli z nami. Dlaczego nazywam go Jasiem? Ależ dlaczego nie, skoro mógłby nosić dowolne imię? Prawdę mówiąc, skoro nie miałby własnej świadomości, to tym bardziej nie mógłby mieć osobowości. Płci także nie posiada. Nie znaczy to jednak, że ma wszystkie płcie. Można by o nim powiedzieć „bezpłciowe ono”, ale brzmi to brzydko, więc pozostańmy przy nazywaniu go Jasiem. Co jeszcze możemy o nim powiedzieć? Choćby to, że wszystko czego doświadczasz jest snem Jasia. Albo raczej czymś w rodzaju jego snu, gdzie Jaś przeżywa wszystko, co tylko jest możliwe i jeszcze więcej. Wszystko co chce i wszystko czego nie chce, a także wszystko to, co jest mu obojętne.
Tak, może posiadać umysł nie posiadając osobowości. Ale jeśli myślisz o umyśle jak o mózgu, to z pewnością nie o takim umyśle mówimy. Umysł Jasia w całości rozłożony jest poza czasem tak, że czas jest czymś w rodzaju mapy tego umysłu. Można się po niej poruszać i Jaś to robi. Na przykład teraz, kiedy czytasz te słowa, on też je czyta i jest akurat w tym miejscu na mapie swojego umysłu, w którym ty się znajdujesz czytając. Warto dodać, że dzięki swojemu rozłożeniu w czasie, umysł ten zajmuje również całą przestrzeń. Kiedy powiedziałem, że Jaś się porusza po mapie swojego umysłu, to powiedziałem źle. On właściwie nie porusza się lecz wszędzie, w każdym miejscu tej mapy, po prostu jest. Jest tam i tu, ale wszędzie jest inny lub nieco inny tak, że w kimś, kto by go widział z boku mógłby Jaś wywołać wrażenie, że jest czymś w rodzaju rysunkowej animacji, złożonej ze statycznych klatek, które obserwowane jedna po drugiej, mogą powodować wrażenie ruchu. W istocie jednak wcale nie chodzi o ruch i nie chodzi o klatki. Ich tam nie ma, a miejsca na mapie mogą leżeć niezależnie od siebie. Słowem, nic tu nie działa jak w maszynie, a już z pewnością nie jak w zegarku.
Mówi się czasem, że życie jest snem. Jest to prawda w sensie dosłownym, przy czym należy dodać, że twoje życie jest snem Jasia.
Można by zapytać dlaczego Jaś wciąż śpi i śni. Otóż, są co do tego pewne podejrzenia. Niektórzy twierdzą, że został umyślnie uśpiony przez swoich wrogów, którzy obawiali się go ze względu na jego agresję i okrucieństwo. Dziwicie się? Powiem wam jak łatwo możecie poznać charakter Jasia. Jest on widoczny na całej powierzchni jego snu. Spójrzcie na istoty żywe, które go zasiedlają. Pożerają siebie nawzajem, ale jednocześnie wszystkie są przez ten sen zagrożone. Czyha on na nie i żadna mu nie ujdzie. Ba! Nie tylko istoty żywe, ale także nieożywiona część snu zachowuje się jakby zaprojektował ją szaleniec. Gwiazdy płoną, nieustannie spalając własne ciało, czarne dziury zasysają je i duszą w sobie, aż do osobliwości, która wywraca czasoprzestrzeń na drugą stronę, niczym skarpetkę. Zresztą, wszystkie duże rzeczy przyciągają mniejsze (czasem bardzo gwałtownie) i nie chcą ich wypuścić, za nic mając sprawiedliwość i równość rzeczy. W trawie piszczy wieczna wojna i wieczna jatka się tam odbywa. Wszystko się goni, czas goni, czas nagli, czas przemija. Ale też wszytko stoi. W zimnej pustce wieczności zna swoje miejsce każda chwila. Jest miejsce gdzie baranek jest żywy i jest takie, gdzie płacze nieustannie, bo rozrywa go wilk. No i jest miejsce gdzie nie ma baranka. Są wszystkie miejsca w tym śnie i nikt w nim nie zna siebie, tak jak nie zna siebie Jaś, kiedy śni.
A właśnie! Wróćmy do niego. Jaś nie przepuści nikomu. Każdy musi umrzeć, choć niektórzy umrą bardziej okrutną śmiercią niż inni. Ci zostali najwyraźniej obdarzeni przez niego większą uwagą. Gdyby tylko Jaś wiedział, że to jego własna natura sama go katuje! Pewnie by się obudził. Ale nie wie, więc się nie budzi. Zapytacie pewnie, dlaczego. Najwyraźniej jego głęboka drzemka została starannie zabezpieczona. Pewnie był tak niewygodny, że postanowiono zamknąć go w jego własnej głowie tak, żeby się nigdy nie zorientował i nie połapał co się z nim dzieje. Będzie tam w nieskończoność wyżywał się na sobie, realizując swój niespożyty potencjał szaleństwa. Będzie tworzył niszcząc i niszczył tworząc. Będzie pochłaniał i wydalał światy. Wariat, bez ustanku w drodze. Bezdomny, podzielony na wielu bezdomnych. Na miliardy, na niezliczone miliardy miliardów bezdomnych, zapędzonych w kołowrót życia, celowego pozornie. Nieświadomi, choć świadomi. A najbardziej schwytani ci, którzy coś wiedzą. Tych los jest nie do pozazdroszczenia. W nich się Jaś realizuje najmocniej i najokrutniej, bo ci są najbliżsi jego źrenicy, jego ciemnemu jądru. Oni wiedzą, że nie ma ucieczki. Wiedzą, że także śmierć, jak by nie była błoga, zabiera jedynie dalej, do kolejnej szarży, do kolejnej pogoni, aż przeżyją się wszystkie jasiowe pogonie, niezliczone niezliczoności przeżywań. Nawet wtedy jednak Jaś się nie przebudzi, lecz zacznie śnić to samo od nowa. Zresztą, kto wie ile to już razy powtórzył wszystkie możliwości! Przecież on sam niczego nie pamięta. Wszystko jest dla niego po raz pierwszy. Gdyby chociaż raz mógł zatrzymać się i spojrzeć w swoje oko. Tak, we własne oko, które odbija się wszędzie, w każdej kropli jego snu. Ale nie spojrzy. Nie zatrzyma się, bo jak każdy szaleniec, nie wierzy, że może być obłąkany, że wszystko sobie uroił.
Zdarza się czasem, że coś zdoła do niego przeniknąć, jakiś impuls, drżenie z zewnątrz. Tak jak teraz, kiedy podejrzewa… Kiedy ktoś tu pisze o Jasiu. Dziwne to drżenie, ale już przemija. NIEPRAWDOPODOBNE, więc sen śni się dalej, a tamto drżenie dziwne, tylko w pamięci upchane, gdzieś pod "Kto wie, kto wie?"
I sen toczy się dalej i dalej, do końca. I od nowa.
Były pomysły, żeby nazwać Jasia bogiem, Bogiem, albo Absolutem. Pierwszy, to zdecydowanie za mało. Bogów tego rodzaju Jaś wyłania z siebie miliardami. Drugi pomysł, przez duże B, to wariant pośredni. Ale już ostatni, to z kolei za dużo dla Jasia, który bądź co bądź, przecież nie jest wszystkim, ponieważ ma jeszcze coś poza sobą. Coś, na zewnątrz niego. Nie wspominając już o tym, że nie jest siebie świadom. To znaczy: nic nie wie o swojej CAŁOŚCI, bo gdzieś tam jednak, po troszku przegląda się przecież we wszystkim co mu się śni.
Tak czy inaczej, bogowie i absoluty nie nadają się, żeby ich przykładać do Jasia i mówić tym samym, czym on jest, jakoś go sobie ubierać i wyobrażać. Tym bardziej trudno podejrzewać kim mogą być jego wrogowie, którzy go - jak sądzimy - schwytali i zamknęli w jego własnej głowie, czy w jakimś innym, podobnym co do funkcji sarkofagu.
No, chyba że zamknął się w nim sam. Sam się uśpił i zaklamrował wszystkie wyjścia ze swojego snu. Czyżby był tak straszny, żeby nie móc znieść przebywania ze swoją pełną postacią? To też możliwe. To też musimy rozważyć, jakkolwiek przerażające by nam się nie wydało. Bo jeśli tak, to z pewnością gorzej jest być nim, kiedy nie śpi, niż jakąkolwiek z najgorszych postaci jego snu.
Wiem, co teraz powiecie. Że skoro to możliwe, to najpewniej Jaś przeżył kiedyś straszną chwilę w obecności siebie samego i przeraził się tak bardzo, że szybko zaplanował i wybudował swój sen - pułapkę. Tylko dlaczego wtedy nie postanowił sam siebie unicestwić? Powodów mogło być co najmniej kilka, ale dla nas, tutaj, ciekawsze od nich staje się pytanie: Co jeśli mu się to udało? Co, jeśli się zabił?
Otóż, moi drodzy, to by w efekcie nie zmieniło niczego. Dla niektórych teraz dopiero powiało grozą, prawda? Jaś zniszczył siebie w przypływie mocy i woli stwórczej, ale zanim to zrobił, więcej niż pewne, że zdążył przetestować wariant z pułapką snu. I dlatego wciąż tu jesteśmy. Bo jeżeli potem, po tym teście, samego Jasia już nie ma (ot, przebudził się i zniszczył… Zniknął!), to wcześniej, kiedy jeszcze pułapkę testował, jesteśmy my i obracamy się wraz z nią w nieskończoność, zawsze w takiej samej formie. Dlaczego? Dlatego, że Jaś nie mógł się oprzeć sprawdzeniu możliwości takiego wielokrotnego, nieskończonego powrotu, jako najlepszej możliwej pułapki na siebie. Z tego wniosek, że mimo, że tam gdzie nie ma nas i nie ma czasu, nie ma też Jasia, to tutaj, gdzie wciąż kotłujemy się w czasie, jest niestety także złapany, nieznający siebie, Jaś.
Objawiło mi się dlaczego od dziecka miałem kryzys wieku średniego i nie chciałem mieć dzieci. Otóż, niemal od początku byłem swoim własnym ojcem. Chyba czułem, że ktoś musi tę rolę przyjąć, bo tego drugiego, właściwego, zazwyczaj w okolicy nie było.
Tak więc, wszystko co najważniejsze udało mi się osiągnąć już na początku życiowej drogi. Miałem dom, dwoje dzieci (w tym siebie) i żonę. Niby nie zachowywała się jak żona i nazywałem ją matką, ale... Generalnie, mogłem już wtedy czuć się spełniony życiowo i zacząć szukać czegoś więcej, jakichś głębszych sensów albo przynajmniej przygód (choćby z młodymi panienkami), które by mogły uzasadnić potrzebę mojego dalszego bytu.
Niestety, szybko mi się ta rola znudziła i obrzydła. W moim wieku mogła być dosyć frustrująca. Efekty są jednak żywe do dziś, bo kryzys nie minął i pewnie nie minie nigdy. Ale na ojcostwo nikt mnie już nie namówi. Raz wystarczy. Dużo zabawniej jest szukać przygód i sensów.
Oglądając reportaż o Czarnobylu i patrząc na biegnącego po śniegu napromieniowanego wilka, pomyślałem, że może warto żyć tak, jakby się było całym światem, ale teraz - żyjąc swoim życiem - w każdej chwili doznawało poprzez swoje pojedyncze istnienie tylko jego jednego małego wycinka. Przyjmując taki pogląd, nawet kiedy słabniemy i umieramy, nie tracimy wszystkiego. Dobiega końca akurat to jedno konkretne przeżywanie. Jeden fragment z nieskończoności równolegle istniejących fragmentów świata. Tak, jakby każda istota, w tym ja sam, w każdej chwili była nieruchomym zdarzeniem, myślą "we mnie".
Wynaleziono superbakterię, która zabija ludzki organizm ze stuprocentową pewnością. Choroba trwa około dwóch tygodni, może dłużej. W efekcie organizm jest wyniszczony i słaby, ale towarzyszy temu rozkosz zamiast bólu. Bakteria eutanazyjna szybko staje się popularna wśród samobójców i zainspirowanych nią kultów śmierci. Jeden z samobójców, codziennie obserwując w lustrze postępy choroby, odkrywa, że jest mu teraz dobrze i błogo ze świadomością, że odchodzi powoli. W takim stanie chciałby nawet jeszcze pożyć. Jego perwersyjna fiksacja na swoim stopniowym rozkładzie, pogłębia się z dnia na dzień. Opisuje dziwne doznania przyjemnego smutku. Wreszcie doświadcza wizji, które przenoszą go na poziomy uczuć, których istnienia, będąc zdrowym, nigdy by się nie domyślał. Zastanawia się co to znaczy, że nie istnieje żaden sposób na podzielenie się nimi z innym człowiekiem. Ta samotność wydaje mu się tak absurdalna, że niemożliwe, żeby miała prawo istnienia. A jednak istnieje. Teraz ma wrażenie, że wszystkie rzeczy zgromadziły się razem w jednym, bardzo kameralnym miejscu i umawiają się ze sobą dla zabawy, co do swoich właściwości. Potem, śmiejąc się, odchodzą, żeby zebrać się znów po skończonej grze. Ale lustro pokazuje już szarozieloną twarz ze stopionego wosku. Twarz spływa miękko w dół odsłaniając wreszcie słoneczne powietrza.
Pieter Bruegel, Wojna karnawału z postem (fragment)
System polityczny, w którym zwycięstwo zależy od manipulacji umysłami nie może być nazywany demokratycznym, bo tutaj nie demos rządzi, a demon - forma psychiczna, ukształtowana w umysłach zbiorowości. Twór taki powstaje mniej lub bardziej przypadkowo, zależnie od biegłości i szczęścia manipulatorów, którzy tą zbiorowością usiłują sterować.
Naprawdę zabawnie robi się, kiedy zauważyć, że ten demon posiada cechy schizofreniczne. Nie jest świadom przyczyn swoich przeświadczeń, odczuć, ani czynów i jest od nich całkowicie zależny. Wykazuje objawy resentymentu, histerii, paranoi i rozszczepienia osobowości, ale przy tym sądzi, że twardo stoi na straży tego co słuszne i że jest wolny w swoich wyborach.
Wybraliśmy się na wędrówkę przez las. Chodziło o to, żeby przeżyć jeszcze coś wyjątkowego na chwilę przed tym nim rozpocznie się wojna. Były cztery drogi, którymi mogliśmy pójść. Północna, najciekawsza, prowadziła na pustkowia, ale Paweł narzekał, że jest zbyt niebezpieczna. Ostatecznie wybraliśmy chyba wschodnią, która obiecywała najspokojniejsze miejsce na nocleg.
Następnego dnia mieliśmy się zgłosić na przydzielony posterunek. Kazano nam bronić boiska szkolnego przed lotnictwem wroga. Mówiło się, że ONI mają uderzyć w przeciągu trzech najbliższych dni. Nikt podobno nie wiedział, którego konkretnie dnia to się stanie. Zbieraliśmy się więc od rana na betonowym boisku przy mojej starej podstawówce. Żeby się tam dostać trzeba było przeleźć przez siatkę, wysoką mniej więcej jak te przy kortach tenisowych. Odprowadzali nas wzrokiem nieliczni gapie, którzy snuli się po drugiej stronie siatki. Tak - pomyślałem - fajnie jest popatrzeć na żywe trupy. To nawet nędznemu życiu dodaje na chwilę trochę smaku.
Póki co, czekaliśmy dość długo zanim nas wezwano na stanowisko właściwe. Szedłem na miejsce z Paulinką, której nasz przewodnik opowiadał skąd się wzięły przykryte wielkimi liśćmi kapusty trupy, leżące wzdłuż ulic. To niemiecka zbrodnia z Friedrichshof, mówił. Trupy miesiącami gniły pod otwartym niebem, więc my je tutaj przykrywamy liśćmi. A wtedy, było tak właśnie jak ja tutaj zrobię. Trzeba było liście wraz z tym mięsem gnijącym pod spodem, nacinać wzdłuż, żeby zrobić koleiny dla wozów i dla pieszych. O tak, właśnie.
W tamtej chwili odniosłem wrażenie, ze Paulinka jest na granicy poczytalności, bo żeby okazać spokój ducha, wyciągnęła nagle spomiędzy trupów kawałek surowego rybiego ogona, zamerdała nim w powietrzu jak dzwoneczkiem perkusyjnym i z głośnym ślurpnięciem odgryzła kawałek.
Zanim doszliśmy na nasz posterunek, postanowiłem zrobić w sklepie zapasy na najbliższe trzy dni. Wziąłem kilka kawałków śledzia korzennego i jeden kawałek śledzia marynowanego. Uznałem, że marynowany jest zbyt słodki żeby brać go więcej. Miałem też ze sobą oczywiście jakiś alkohol, jednak nie było go zbyt wiele.
Pomyślałem, że dobrze się składa, że nikt nas tu nie żegna. Tego by jeszcze brakowało.
Na miejscu, czyli w piwnicy pod jakimś dwurodzinnym domkiem - kostką, który stał na skrzyżowaniu ulic Plażowej i Baranowickiej, mieliśmy oczekiwać samolotów przeciwnika.
Wszyscy już byli. Maciek założył na tę okazję mundur oficera z 1939 roku. Wyglądał dostojnie i wyraźnie odstawał w nim od reszty towarzystwa. Piotrek z kolei wystroił się w mundur legionowy z 1918 i uznałem, że z jego szaroniebieskim kolorem, estetycznie całkiem nieźle pasuje przeciwlotniczemu obrońcy.
- Coś mało mamy alkoholu. – zauważyłem, patrząc na nasze zapasy ustawione wzdłuż ścian.
Potwierdzili niemo.
- A w sklepie był tylko śledź i ogórki. Kiepska dieta na te trzy dni.
- Po co ci więcej? Śledź i ogórki najlepsze do zagryzania wódki, a teraz ona nam się przyda najbardziej.
- No, właśnie. To może po kielichu?
- No, nie. Jeśli teraz zaczniemy, to nam nie wystarczy do końca. A co, jeśli oni zaatakują dopiero pojutrze? – Maciek wydawał się być zaangażowany taktycznie i nie potrafiłem sensownie zaprzeczyć, ale czułem, że coś jest nie tak z jego logiką.
- Kiedy wydadzą nam broń? – zapytał ktoś.
- Nie wydadzą. Nie potrzebujemy broni. Mamy tylko sprawiać wrażenie, że ją mamy, żeby ściągnąć na siebie ogień.
- Tak, ktoś tu musi być na straży i padło akurat na nas.
- Ciekawe ile potrwa wojna.
- Pewnie niedługo. Potem będzie okupacja i ona się przeciągnie. Ale potem pewnie wszystko rozejdzie się po kościach i będą jakieś porozumienia.
- To może byśmy już teraz zorganizowali ruch oporu, zamiast tutaj umierać?
- Nie. My ich tu musimy ściągnąć, żeby mieli jakieś straty w amunicji. Ruch oporu założą ci, których wyznaczono.
- Tak, dowodzenie jest dobre. Ja się na wojnie nie znam, ale jest dobre.
- Panowie, a może byśmy się wreszcie napili?
Wódka stojąca na podłodze w narożniku piwnicy wydała mi się teraz więcej niż atrakcyjna.
- No, a jak spuszczą na nas bombę, to poczujesz najpierw zapach… Potem się udusisz. Ale jak pójdzie rakieta, to się spalimy. I o to chodzi. Rakiety są droższe.
Zastanowiłem się, co by było, gdyby jakimś cudem udało mi się przeżyć.
Wtedy usłyszeliśmy dźwięk silników. Nadlatywali. Opuściliśmy piwnicę, żeby zająć miejsca dobrze widoczne z nieba. Do osłony mieliśmy murek wysokości około pół metra. Każdy dostał coś w rodzaju maski spawalniczej z dwoma uchwytami po bokach. Mieliśmy przez te maski patrzeć w niebo. Pojawiła się uroczo uśmiechnięta Dorota, która jako ekspert w dziedzinie teatralnych lornetek, poinstruowała nas co mamy robić ze sprzętem.
- Chwyćcie za te rączki, tutaj, po bokach. I teraz uwaga. Jeśli dociśniecie je za mocno, albo za słabo, to nic nie wypatrzycie. Ale nie martwcie się. Wystarczy samo wycelowanie w górę. Oni tam muszą tylko was zobaczyć, a maski, te szkiełka w nich, odbijają światło, więc po prostu puszczajcie nimi zajączki.
- Lecą. Patrzcie!
Spojrzałem w kierunku wskazywanym przez Pawła i zobaczyłem na niebie kilka dużych śmigłowych bombowców. Groźnie buczały latając dość chaotycznie w różnych kierunkach. Maciek nas jednak uspokoił:
- Eee… To nie oni. To nasi wystartowali. Tamtych nawet nie dojrzysz…
Przypomniałem sobie wtedy opowieść znajomego sprzed lat. Będąc czołgistą, twierdził, że przy różnicy technologii miedzy nami a nimi, pozostały mu czas życia w poruszającym się czołgu, zaraz po rozpoczęciu wojny, ocenia na jakieś piętnaście, do dwudziestu minut.
Nie czekając na pozostałych pociągnąłem solidny i pokrzepiający łyk wódki.
Ale zaraz i tak było już po wszystkim.
Ocalić planety, czy zwierząt, nie jesteśmy w stanie inaczej jak tylko przypadkiem, bo sami jesteśmy zwierzętami. A wszyscy razem powinniśmy się postrzegać raczej jako jedno zwierzę. I to bardzo zagubione i spanikowane od nihilizmu, który już mu pulsuje z tyłu głowy.
Gdy człek bierze tobołek i samotnie rusza w nieznane bory dla samej li tylko przygody, nie zważając, dokąd zajdzie, można by słusznie rzec, że zagubiony jest przez cały czas. Można też jednak równie słusznie powiedzieć, że przez cały ten czas jest po prostu w domu. Nie trapi go troska o przyszłość, odkrywa jeno nowe rejony, to wszystko.
Horace Sowers Kephart
Wypływa z tej myśli ciekawa nauka. Można ją zrozumieć szerzej, niż tylko w odniesieniu do wędrówki przez dzicz. Skoro dobrowolnie wybieramy stan zagubienia i, nie pragnąc nigdzie dotrzeć, godzimy się na nieustanną podróż, to faktycznie jesteśmy w pewnym sensie wciąż u siebie. Każde miejsce, które odkrywamy podczas drogi, jest właściwym miejscem. Żadne nie znajduje się bliżej, ani dalej od naszego celu, ponieważ ten cel jest wszędzie, gdzie jesteśmy my i jest osiągnięty już teraz. Celem jest samo wędrowanie.
Iść donikąd, to być zawsze u siebie.
Kiedy spojrzymy w ten sposób na swoje życie i potraktujemy je jako włóczęgę, w którą zanurzamy się, aby się w niej zagubić, to okazuje się, że znika problem z brakiem sensu tego życia. Jako jego cel stawiamy sobie wtedy jedynie przygodę odkrywania drogi. A ta wiedzie nas tam, dokąd sama zechce.
Trudność polega tutaj głównie na tym, że łatwo jest wpaść w pułapkę jakiegoś konkretnego celu, ulec mu i tym samym utracić perspektywę dystansu, która jest warunkiem doświadczenia wolności w tak traktowanym zagubieniu.
„Trwały element w stosunkach międzyludzkich Nietzschego. Nietzsche nie mógł zachować tego, co uważał w człowieku za istotne wręcz egzystencjalnie i za substancjalnie filozoficzne. Pochłonęła go dynamika jego natury. To, co Nietzsche trwale zachowuje z przyjaźni, zdaje się być dla niego, właśnie ze względu na trwałość, oznaką mniejszego znaczenia. Dręcząca droga doświadczenia Bytu przejawia się w jego obcości sprawom świata właściwej egzystencji wyjątku. Z jej głębi jednak przedziera się jednocześnie ludzkie uczucie ku temu, co naturalne i powszechne. Jeżeli nie jest ono nawet dla niego nigdy rzeczą decydującą, to przecież pragnie, by było ono obecne i się rozwijało, tak jak chciałby zachować dla siebie również wszystko, co odrzucone i stracone, a chwytając łut przyrodzonego szczęścia, pragnie wziąć je takie jakie jest, o ile nie zrodzi to konfliktu z zadaniem.”
Karl Jaspers, Nietzsche
Wydaje się, że gdyby mu się to udawało, to jednak rodziłoby konflikt z „zadaniem”. Samotność była mu niezbędna do myślenia pod prąd. Kiedy już spotykał właściwego człowieka – jakiś bardzo rzadki okaz swojego „wyższego człowieka”, który nazywał otwarcie przyjacielem – zjawiał się w nim nieświadomy impuls, z czegoś, co prowadziło go nie ku własnemu dobru, ale konsekwentnie ku jego „zadaniu”; i działało za każdym razem odwrotnie do świadomych zamierzeń Nietzschego.
Im bardziej starał się wtedy zbliżyć do ludzi, tym bardziej jego gesty stawały się groteskowe i oddziaływały odwrotnie do intencji. Nawet przy całej swojej samowiedzy, nie zauważał tego.
W efekcie, wywoływał zamieszanie, które potem intuicyjnie projektował na jakiś rozważany problem całościowo, starając się wychwycić tego problemu prawdziwe uwarunkowania.
I w tym przenoszeniu swojego nieuświadamianego chaosu na chaos „zewnętrzny” był faktycznie świetnym psychologiem.
Sprawia to wszystko wrażenie, jakby rządziło nim coś na kształt jakiegoś mitycznego geniusza – ducha opiekuńczego - który będąc powiernikiem jego „życiowego zadania”, podporządkowywał temu zadaniu wszystko inne. Cały los Nietzschego jako człowieka, uparcie, wbrew jego woli, prowadził go ku samotności.
Stąd już tylko krok do wyobrażenia sobie, z jakiego przeczucia mógł wypływać pomysł o woli mocy jako zasadzie nadrzędnej wobec przyjemności, szczęścia, własnego dobra itd.
W religiach interesują mnie głównie archetypy, czyli „autoportrety instynktów”, które stoją za postaciami i wątkami mitycznymi. Na drugim zupełnie i trzecim planie stoi filozofia, a tym bardziej ideologia religijna, które są zawsze produktami świadomego myślenia, późnymi i często zmieniającymi się - nawet w obrębie jednej religii. Dużo ciekawsze jest zawsze to, co ludzko-zwierzęce i schowane pod powierzchnią rozumu.
„Nieświadomość jest duchem chtonicznym i zawiera typowe obrazy Sapientia Dei. Jeśli więc intelekt cywilizowanego człowieka naszej epoki, z nagła spoglądając w oblicze Matki – Ziemi, drętwieje z przerażenia, to tylko dlatego, że zabłąkał się w świadomości.”
C. G. Jung, Praktyka psychoterapii
„I w gruncie ileż jeszcze nowych ideałów jest możliwych! – Oto mały ideał, który raz co każde pięć tygodni chwytam podczas dzikiej i samotnej przechadzki w lazurowym momencie lekkomyślnego szczęścia. Spędzić życie pośród rzeczy delikatnych i absurdnych; obco wobec realności; na poły artystą, na poły ptakiem i metafizykusem; nie mając ani „tak”, ani „nie” dla realności, chyba że na sposób dobrego tancerza, to tu, to ówdzie uznając ją tknięciem stopy; zawsze łaskotany jakimś słonecznym promieniem szczęścia; rozbawiony i zuchwały nawet poprzez smętek, smęt bowiem podtrzymuje szczęśliwego; przyczepia ponadto nawet rzeczom najświętszym mały ogonek błazeństwa, jest to, jak się samo przez się rozumie, ideał ciężkiego, na cetnary ciężkiego ducha, ducha ciężkości.”
Theodor Kittelsen, "Jeg er saa sulten at det piber i Tarmene mine, sagde Skrubben" (1900)
Czy celowość w naturze występuje? A może jest złudzeniem obserwatora? Wilk atakujący jagnię, zdaje się robić to w jakimś celu – żeby zabić je i pożywić się. Jednak może to być nasze złudzenie i wilk nie doświadcza świadomości celu, ani ten cel nie pojawia się w jego nieświadomym działaniu. Zachodzi tu jedynie skomplikowany proces wynikania. Wilk poddaje się oddziaływaniu instynktu, który tak, a nie inaczej ukształtowany na drodze ewolucyjnej promocji i eliminacji, nakazuje mu działać w określony sposób, niejako oddolnie.
Jeśli tak jest, to człowiek byłby tutaj ze swoją świadomością działania celowego i swoim wyobrażeniem o celu, wyjątkiem. Czy na pewno jednak? A jeśli jest tak, że nasze działania również są efektem impulsów-reakcji, na odpowiednio skomplikowanym poziomie będąc tym samym, co nieświadome działanie wilka? Różniłyby się z pewnością stopniem złożoności, ale i czymś jeszcze. Dochodziłoby w nich do wykształcania się mechanizmu weryfikującego skuteczność i zasadność podejmowanych z inspiracji nieświadomej działań. Na początku pojawiałoby się wyobrażenie celu, reprezentującego zwieńczenie pierwotnego procesu reakcji. Efekty podjętych działań byłyby następnie porównywane ze spodziewanym przebiegiem procesu, a ten z kolei z wyobrażeniem jego zwieńczenia, czyli oczekiwanego celu. Wyobrażenia związane z celem działań, stanowiłyby więc rodzaj mechanizmu wspierającego sam instynktowy proces reakcji na dane warunki. I w tym sensie byłyby jego rozwinięciem, jako system weryfikujący jego skuteczność.
Cała dalsza nadbudowa fantazji związanych z celem i sensem, okazywałaby się wtedy wynikiem efektu ubocznego pewnego rodzaju "zmysłu powiadamiania o procesach”.
Wobec tego, również wysoko rozwiniętą świadomość należałoby uznać za oddolnie napędzany system, równoległy do nieświadomych procesów instynktowych i sam w sobie będący jednym z takich procesów, którego funkcja polega na usprawnieniu i uelastycznieniu przebiegu wszystkich innych.
Celtyckie kapłanki, ozdabiające wieńcami głowy więźniów, których potem poprowadzą na skraj basenu wypełnionego pustymi amforami. Uroczyście poderżną im gardła. Będą wróżyć z biegu ich krwi. Otworzą wnętrzności, by z nich wróżyć.
Czy oni wiedzieli? Czy uważali, że istnienie nigdy się nie kończy? Że nic się nie kończy.
Jednostka kończy się. Potem następna i następna. Ale istnienie - to właśnie przemiany. Czy to możliwe, żeby powiedzieć TAK istnieniu? Trzeba zgodzić się na bycie po kolei wszystkim. W kolejności dowolnej. To bardzo dalekie od porannego wstawania do pracy. Kompletnie inne, niż to co ludzkie. Przecież zupełnie nie moje. Przecież jestem teraz. A miałbym być w każdych czasach - zawsze teraz. Miałbym być każdym. Oszałamiające.
Uczucia wyzwalane przez uroczystą ofiarę z człowieka.
Znalazłem się w nadmorskim miasteczku, leżącym pod górą, która wyglądała jak ogromne kolano, wycelowane w niebo i jednocześnie zwieszające się nad morzem. Poszukiwałem zaginionych na górze, kiedy zaskrzeczał mój elektroniczny detektor, błyskając kilkoma zielonymi światełkami, rozrzuconymi po mapie rozległego terenu. Jedno z tych pulsujących kółeczek odezwało się do mnie głosem Miśka, który przed laty pomógł mi zdobyć pracę. Sądziłem o nim, że jest zbyt rozsądny, żeby iść w góry w klapkach. Teraz, między trzaskami głośnika, ni to wołał o ratunek, ni to przestrzegał przed górą. Nie do końca słyszałem co mówił. Zdaje się, że miałem nie wierzyć w rzeczy, które tam będą wchodziły ze sobą w relacje. Ale kiedy już zaczną, to nie będę potrafił, bo nikt nie potrafił… I teraz wszyscy tam utkwili. Pozostali zaginieni milczeli, pulsując tylko zielonymi kółkami na detektorze.
Słońce już się z wolna chowało za górą, kiedy zacząłem wspinaczkę. Byłem pewien, że odnajdę wszystkich bez problemu i wyzbieram, jak muszelki rozrzucone po plaży. Jacyś przydrożni miejscowi kręcili głowami z niepokojem i próbowali mi odradzać. Nikt tam nie chodzi. Nikt nie wraca. I tak dalej. Szedłem pod górę łagodnym zacienionym zboczem. I wtedy podniosła się fioletowa mgła. Coś mi pokazało wyraźnie, że góra zupełnie jest pozbawiona skał, ale pokrywa ją brązowa, szczeciniasta i ciepła skóra, pod którą wyczuwa się mrowie buszującego robactwa. Jest tam życie - mówi się - dużo życia. Na powierzchni tej skóry - tam wyżej - leży wiele martwych już owadów, których pancerze pokryte są symbolami religijnymi. Głównie chrześcijańskimi, choć nie brak też innych.
Dalej zobaczyłem plamę ciemności, rozdzielającą niskie drzewa. Spodziewałem się tam stromej ścieżki w górę. Zapadł już jednak zmrok i pomyślałem, że lepiej będzie rozpytać jeszcze trochę miejscowych i wrócić tu należycie przygotowanym jutro. Myślę, że właśnie wtedy dałem się górze schwytać.
Po powrocie do miasteczka otoczył mnie tłum ludzi, którzy domagali się tego i owego, nazywając mnie inspektorem Scotland Yardu. Kiedy chodząc między nimi zbierałem informacje na temat góry i zaginionych, podszedł do mnie człowiek, który twierdził, że wysłano go za mną, by przekazał mi rozkaz powrotu. Przede wszystkim zaś, zakazano mi wspinania się na górę. A tym samym on – człowiek z rozkazem – przejmuje sprawę zaginionych. Odmówiłem i zostawiłem wszystkich na rynku, udając się na poszukiwanie jakiejś gospody.
Teraz jednak, byłem już nim – wściekłym na inspektora Scotland Yardu, człowiekiem z rozkazem. Postanowiłem tegoż inspektora powstrzymać siłą. W tym celu, wyciągając pałasz, wyzwałem go na pojedynek. Sądziłem, że jest uzbrojony we własne ostrze, i że wyjdziemy przynajmniej na ulicę. Ale on od razu podjął walkę, używając tylko czarnej szpicruty, którą miał pod ręką. Szło mu nadspodziewanie dobrze i nasz pojedynek przeciągał się długo, nie dając się rozstrzygnąć.
Naraz, znów byłem inspektorem, ale wokół zalegała fioletowo szara mgła i pełno było dużych, strzykających owadów, których pancerze pokrywały symbole religijne. Obok mnie, człowiek z rozkazem, wymachując pałaszem, odpierał ataki jakiegoś dziwnego stwora, który poruszał się niezdarnie, uzbrojony w dwa topory. Jego ruchy były bardzo powolne i bez problemu udało nam się go zabić. Mój nieoczekiwany sprzymierzeniec zachęcił mnie do przejęcia toporów. Okazały się być wykonane ze szkła. Nie wiem dlaczego ściągnąłem z nich gumową okładzinę rękojeści i podjąłem walkę ze stworami, które teraz wyglądały jak żywe trupy kobiet, obficie krwawiące z ran, lecz sprawiające dużo problemu, bo nie uginające się pod ciosami.
Całe ciemne zbocze pełne było stworów sunących w naszą stronę, niczym ruchome rozczapierzone kikuty, i strzykających owadów, pokrytych symbolami religijnymi. Wiele z nich było już martwych, ale przybywało wciąż nowych i zdawało się, że nasza wspinaczka może potrwać bardzo długo, a być może nie skończy się nigdy. Być może, jak w baśni, zostanę tu, bo zgubiło mnie wahanie, kiedy zawróciłem, zamiast iść za pierwszym wyborem - ciemną ścieżką między drzewa.
Chwila istnienia, która jest teraz, nie może być mniej istniejąca od chwili, która nastąpi po niej i dlatego właśnie, a nie ze względu na pomysł o fizycznej czasoprzestrzeni, wszystkie chwile, wszystkie zdarzenia, istnieją w pewnym sensie równorzędnie.
Historię widzę jako szczególną geografię, gdzie zdarzenia mieszczą się zawsze na swoich własnych obszarach, niedostępnych dla innych obszarów, jednak możliwych do objęcia wyobraźnią. Stąd wyobraźnia, jako klucz do historii – narzędzie geografii czasu.
Chwila TERAZ jest zawsze istniejącym obszarem.
To, co minęło, wciąż istnieje daleko stąd – na swoim obszarze. W swoim miejscu. Podobnie coś, co dziś jeszcze nie nadeszło – pozostaje w swojej teraźniejszości.
I w tym sensie można sobie wyobrażać, że jest tak, jakby wszystkie zdarzenia miały wrócić raz i jeszcze nieskończoną ilość razy. Każde życie, każda chwila każdego życia zostanie przeżyta w tej samej postaci, na właściwych sobie regułach, bez wiedzy o przyszłości i o wszystkich innych chwilach wiecznej teraźniejszości, która widziana z jednego miejsca, wydaje się być przestrzenią, ale widziana ze wszystkich naraz, byłaby punktem.
Byłem chłopem i właśnie umarła moja matka. Ułożyłem jej ciało na dwukołowym wozie i pociągnąłem na wysokie wzgórze za wsią. Tam ją pogrzebałem i stałem czas jakiś czekając na coś. Nic się jednak nie wydarzyło, ani nikt więcej nie przyszedł. Okazało się natomiast, że jest piękne lato. Sama pełnia lata. Pomyślałem wtedy, że nie mam tu specjalnie nic do zrobienia, więc będzie najlepiej jeśli zostawię wszystko i pójdę w świat.
Wóz postanowiłem oddać komukolwiek, kogo spotkam po drodze. Schodząc z powrotem w kierunku wioski zauważyłem, że zanosi się na burzę i zaraz potem spotkałem innego chłopa. Przekazałem mu wóz, zwierzając się jednocześnie ze swoich planów. Zamierzałem iść przed siebie, a wieczorem rozpalić ognisko i ułożyć do snu.
Kiedy mu o tym opowiadałem, rozpoczęło się bombardowanie. Latały nad nami prymitywne dwupłatowce, z których zrzucano bomby, a więc musiał to być początek dwudziestego wieku. Ludzie wokół szukali sobie schronienia biegając w popłochu i mój rozmówca dołączył do nich, porzucając darowany mu właśnie wóz.
Pomyślałem, że będę się trzymał drzew i spróbuję dotrzeć do lasu. Wtedy z jakichś drzwi ktoś do mnie zamachał - młoda dziewczyna, której mój pomysł na przyszłość bardzo się spodobał i postanowiła iść ze mną. Potrzebowaliśmy jednak ciepłych ubrań, a ja dodatkowo butów, bo przez cały czas chodziłem boso. Jedno i drugie udało się szybko znaleźć w ogólnym zamęcie i rozgardiaszu związanym z bombardowaniem. Zdobyliśmy ciepłe damskie kurtki puchowe. Były obszerne i w kolorach pastelowych.
Chciałem zabrać dziewczynę do lasu i rozpalić ogień, ale samoloty wciąż krążyły nad nami, więc uznałem, że dym mógłby być teraz nie najlepszym pomysłem. Postanowiliśmy, tymczasowo, poszukać schronienia w pobliskim gospodarstwie. Gospodarz oponował, mówiąc że ONI już i tak są na naszym tropie i jadą tu białym samochodem. Ostatecznie jednak, zgodził się ukryć nas na strychu.
Chowając się, właściwie, przyznawałem mu rację, bo sam już ten biały samochód słyszałem. Docierał do mnie dźwięk jego silnika i trzaskanie drzwiami, kiedy barykadowałem nas od środka. Plan był teraz taki, żeby znaleźć jakieś wyjście stąd, tajny tunel, albo chociaż skrytkę, zanim oni zdołają tu wtargnąć przełamując barykadę. Niestety, nie udało się planu zrealizować i już chwilę potem udawaliśmy się na przesłuchanie.
Kiedy prowadzono nas po stukoczących dechach jakiejś wieloizbowej chaty, zajętej (zapewne tymczasowo) przez najeźdźcę, myślałem o tym, że czeka mnie za chwilę wyjątkowo nieprzyjemne doświadczenie. Za wszelką cenę jednak powinienem im nie mówić. Nie wiedziałem, co prawda, o czym, ale szukałem już w sobie jakiegoś wewnętrznego nastawienia, które by mi to niemówienie umożliwiało. Zrozumiałem, jak niefortunnie się składa, że na to całe przesłuchanie idziemy razem, ja i dziewczyna.
Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, ujrzałem obrazek częściowo tylko spójny. Otóż, byli tam Niemcy. Oczywiście, kto inny chciałby bombardować wieś! Kilku schludnych świńskich blondynów i elegancka blondynka – tutaj wszystko było na miejscu. Ale dowodził nimi dwumetrowy brunet o bardzo sympatycznej fizjonomii, a wszyscy siedzieli przy suto zastawionym stole, do którego i nas dwoje zaproszono. Blondynka głaskała mnie wzrokiem tak, że poczułem się błogo, jak mały chłopiec. Zresztą, było tu ciepło i niemal jak w domu.
Jowialny brunet poprosił żebyśmy się poczęstowali i opowiedzieli coś o sobie. Postanowiłem postawić na szczerość i wyjaśnić mu istotę mojego objawienia ze wzgórza, które nakazywało mi iść na wędrówkę, ponieważ tylko porzucenie wszystkiego co miałem i wędrówka przez świat, mogą mieć dla mnie jeszcze jakiś sens. Nie wiem czy mnie zrozumiał, ale w pewnym momencie przerwał mi, pytając, czy z tego właśnie powodu oboje – ja i ta tutaj piętnastolatka - nawrzucaliśmy suchych liści do przerębli.
Hmm, nie sądziłem, że ona może mieć piętnaście lat. I te przeręble, których zupełnie nie mogłem sobie przypomnieć… Tym bardziej, że akurat było lato. Byłem jednak gotów machnąć ręką na te drobiazgi i pozwolić mu pozostać w błędzie, byle tylko móc dalej opowiadać, że oto ja i ona wybieramy się właśnie razem w świat i musimy już lecieć.
Niestety, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, przygoda, wraz z pianiem budzika, urywa się w najciekawszym momencie.
"Kto widział wiatr?
Ani ja, ani ty.
Ale gdy liście drżą na drzewach,
To wiatr przechodzi tędy.
Kto widział wiatr?
Ani ty, ani ja.
Ale gdy drzewa pochylają swe głowy,
To wiatr tutaj hula."
Christina Rossetti (tłum. Ryszard Mierzejewski)
Widziałbym wszystkie miejsca jako pozbawione człowieka. Może ktoś by mnie nazwał ekologiem radykalnym, ale widziałbym je tak ze względu na przyrodę - jej dobro - i dobro człowieka jednocześnie. Przyroda bez nas, wydaje mi się czymś czystym i godnym podziwu. Ktoś mógłby odpowiedzieć, że przecież, jeśli nie ma kto jej oglądać, to jej zachowanie mija się z celem i sensem. To po części prawda, jednak odszedłbym tutaj od ludzkiej kategorii sensu, na rzecz kategorii piękna. Zachowałbym więc przyrodę dla niej samej, ze względu na to, że stałaby się, istniejąc bez nas i po nas, pewnego rodzaju ostatnim, długim akapitem opowieści o naszym gatunku. Wiele się już zdarzyło w jego historii i myślę, że ten obraz można by w każdej chwili uznać za dokończony, lub prawie dokończony.
Pojawia się w tym miejscu tęsknota za przeszłością, która zdaje się być czymś minionym bezpowrotnie i tylko próby nieustannego jej powtarzania - zawsze w nieco innej formie - są w stanie, w pewnym sensie, ją aktualizować. Czym jest ta dziwna tęsknota? Eliade pisał: Według Platona uczenie się to przypominanie sobie. Przedmioty fizyczne pomagają duszy wycofać się w głąb siebie i – poprzez coś na kształt „wędrówki wstecz” – odkryć samą siebie na nowo, odzyskać pierwotną wiedzę, którą posiadała jako byt pozaziemski. Otóż młody Australijczyk drogą inicjacji odkrywa, że jako przodek mityczny gościł już w przeszłości mitycznej; dzięki inicjacji uczy się on robić wszystko to, co robił ongiś, na początku, gdy pojawił się po raz pierwszy w postaci istoty mitycznej.*
W tym sensie nic, co się kończy i przemija, paradoksalnie, nie przestaje istnieć, ponieważ - dopiero zakończone - dołącza do obrazu całości i w nim zyskuje znaczenie.
23.01.23. Dzisiaj dodałbym, że za milion, dwa, czy trzy miliony lat - nawet jeśli trzeba by było miliarda (świat ma na to czas) - i tak zrobi się podobnie jak teraz. Gdybyśmy bezpowrotnie zniknęli z mapy istnienia, to jakieś życie znów pewnie dojdzie do podobnego etapu. W tych warunkach to proces równie konieczny, jak to co się dzieje w gwiazdach.
Może przez jakiś czas byłoby lepiej, piękniej, mniej świadomie?
Tylko, czy ta chwilowa zmiana coś by znaczyła? Czy pustka po nas byłaby jakimś oddechem?
_______________
Przypis:
*Mircea Eliade, Okultyzm, czary, mody kulturalne, Kraków 1992, s. 8.
Paradoks Fermiego… Myślę o pewnej zasadzie, która teoretycznie mogłaby w sposób naturalny uniemożliwiać wszelkiemu życiu, o poziomie inteligencji zbliżonym do ludzkiego, ekspansję poza swoje przyrodzone środowisko. Mogłoby być tak, że każda lub przynajmniej prawie każda wysoko rozwinięta cywilizacja, zdolna do ekspansji, jest jednocześnie naturalnie skłonna do samozniszczenia, zanim uda jej się w sposób znaczący i wyraźny opuścić swoją planetę, czy swój układ gwiezdny.
Gdyby tak było, można by uznać nasze ludzkie dążenia autodestrukcyjne za całkowicie normalne i przypisane wszelkiemu wyżej rozwiniętemu, inteligentnemu życiu. Czyli: autodestrukcja jest mechanizmem właściwym samoświadomemu życiu.
Co, jeśli samozniszczenie gatunku jest ostatecznym sukcesem dostępnym życiu? Jeśli jest w tym sensie największym WYKROCZENIEM poza przymus zachowania siebie, przetrwania, przekazania genów, to jest to sukces perwersyjny.
W całej grze życia, która tak nas pochłania, uderza mnie i nie daje spokoju fakt niedostrzegalny na co dzień: gramy w coś, czego reguł nie rozumiemy. Próbujemy więc je sobie tłumaczyć, stwarzając je. Ostatecznie, najbardziej zadziwiające jest to, że nie znamy celu gry, a mimo to dajemy się w nią wciągać. Dlaczego jednak sama gra istnienia miałaby mieć cel, skoro celowość to tylko ludzka kategoria, umożliwiająca choćby lepsze orientowanie się w „sytuacji taktycznej” swojego organizmu, czy swojego stada na polowaniu? Celowość to element systemu gry, narzucony przez jej reguły. Co więc, przy pomocy tej wewnętrznej kategorii można by opowiedzieć o samej grze, jeśli faktycznie jest to gra raczej, a nie na przykład opowieść?
Problem jest oczywiście bezzasadny tam, gdzie istnieje jakiś żywy mit tłumaczący reguły gry. Mit oparty o religię, filozofię czy ideologię.
Kiedy brak takiego oparcia, pojawia się oszałamiające zdziwienie.
Z drugiej strony, gdyby porównać wszystko co się wydarza, do opowieści raczej niż gry, okazałoby się, że celowość jest zbędna, ponieważ tym co się liczy jest już samo opowiadanie; Snucie wątku, nieustannie wyławianego z morza niepoznawalnego chaosu – oto nigdy nie kończąca się kreacja.
Patrząc na rzeczy z góry - ponad wszelkim względnym i ulotnym wartościowaniem - każda taka opowieść życia nieustannie stwarza świat, a wobec tego nie potrzebuje celu, bo jest nim sama dla siebie. Nie potrzebuje też zewnętrznego sensu, ponieważ to ona stanowi źródło wszelkiej interpretacji.
Szamańskie działania, jeśli są skuteczne w swojej warstwie psychologicznej, to dlatego, że korzystają z łączności ze zbiorową wyobraźnią nieświadomą. Szaman łączy się z tą właśnie sferą w sposób intuicyjny, po czym dokonuje ingerencji w nią, zmieniając wzorzec spontanicznie. Robi to wykorzystując fenomen widowiska teatralnego, a raczej jego najpierwotniejsze i najgłębsze funkcje. Skąd wie co ma robić i w jaki sposób? Czy ma określony cel, konkretny efekt, do którego osiągnięcia dąży? Otóż nie wie i nie ma takiego celu na poziomie świadomym. Szaman WIE co robi jedynie jakby w cudzysłowie. Wykonuje swoją pracę, wyczuwając aktualne potrzeby zbiorowości, ponieważ jest z tą zbiorowością, z jej sferą nieświadomą, połączony w sposób quasi świadomy. Dzięki temu jest w stanie dobrać odpowiednie symbole i manipulować nimi, by doprowadzić do integracji i harmonizacji symbolicznego uniwersum danej społeczności z jej sferą codzienną i świadomą.
Dokonuje przemiany społeczności na poziomie psychologicznym, dzięki wykorzystaniu środków irracjonalnych, ponieważ środki te i tylko one, umożliwiają głębokie oddziaływanie na sferę wyobraźni nieświadomej. Dokonuje więc czegoś, co byłoby niemożliwe do zastąpienia przez jakiekolwiek działania realistyczne oparte na spekulacji, a mające prowadzić do przemiany wzorca - do reaktualizacji zbiorowej psyche.
Jeszcze jeden film wzbudzający podejrzliwość wobec rzeczywistości. Kiedyś lubiłem bawić się koncepcją, w myśl której cały świat jest moją senną wizją. Oczywiście nie moją w sensie osobowym. Raczej wizją projektowaną i "wyemanowaną" przez jakiegoś nieosobowego mnie, który mnie osobowego sobie wyobraża, podobnie jak wyobraża sobie wszystkie inne osoby, wszystkie zdarzenia, rzeczy, myśli, cały czas i całą przestrzeń. Żeby to sprawdzić opowiadałem spotykanym w snach postaciom, że są wytworami mojego umysłu. Zwykle reagowały milczeniem i wpatrywały mi się w oczy. W ich oczach widziałem wtedy odbicie swoich. I coś jeszcze, coś bardzo trudnego do uchwycenia. Następowało wtedy dziwne drżenie całego sennego krajobrazu, po czym zwykle budziłem się.
I tutaj moja zabawna myśl znów do mnie zamrugała, pozwalając obracać się w innych myślach i zastanawiać co by było, gdyby z rzeczywistością faktycznie było tak, jak sobie to kiedyś wyobrażałem.
Banałem jest stwierdzenie, że wszystko jest inne niż się wydaje, ale już sam kosmos - kiedy patrzeć na niego jakby po raz pierwszy - jest tak dziwny, tak uderzająco odmienny od tego co mamy wokół, że chce się za każdym razem pytać: Co tu się właściwie dzieje? Co to jest?