Wybraliśmy się na wędrówkę przez las. Chodziło o to, żeby przeżyć jeszcze coś wyjątkowego na chwilę przed tym nim rozpocznie się wojna. Były cztery drogi, którymi mogliśmy pójść. Północna, najciekawsza, prowadziła na pustkowia, ale Paweł narzekał, że jest zbyt niebezpieczna. Ostatecznie wybraliśmy chyba wschodnią, która obiecywała najspokojniejsze miejsce na nocleg.
Następnego dnia mieliśmy się zgłosić na przydzielony posterunek. Kazano nam bronić boiska szkolnego przed lotnictwem wroga. Mówiło się, że ONI mają uderzyć w przeciągu trzech najbliższych dni. Nikt podobno nie wiedział, którego konkretnie dnia to się stanie. Zbieraliśmy się więc od rana na betonowym boisku przy mojej starej podstawówce. Żeby się tam dostać trzeba było przeleźć przez siatkę, wysoką mniej więcej jak te przy kortach tenisowych. Odprowadzali nas wzrokiem nieliczni gapie, którzy snuli się po drugiej stronie siatki. Tak - pomyślałem - fajnie jest popatrzeć na żywe trupy. To nawet nędznemu życiu dodaje na chwilę trochę smaku.
Póki co, czekaliśmy dość długo zanim nas wezwano na stanowisko właściwe. Szedłem na miejsce z Paulinką, której nasz przewodnik opowiadał skąd się wzięły przykryte wielkimi liśćmi kapusty trupy, leżące wzdłuż ulic. To niemiecka zbrodnia z Friedrichshof, mówił. Trupy miesiącami gniły pod otwartym niebem, więc my je tutaj przykrywamy liśćmi. A wtedy, było tak właśnie jak ja tutaj zrobię. Trzeba było liście wraz z tym mięsem gnijącym pod spodem, nacinać wzdłuż, żeby zrobić koleiny dla wozów i dla pieszych. O tak, właśnie.
W tamtej chwili odniosłem wrażenie, ze Paulinka jest na granicy poczytalności, bo żeby okazać spokój ducha, wyciągnęła nagle spomiędzy trupów kawałek surowego rybiego ogona, zamerdała nim w powietrzu jak dzwoneczkiem perkusyjnym i z głośnym ślurpnięciem odgryzła kawałek.
Zanim doszliśmy na nasz posterunek, postanowiłem zrobić w sklepie zapasy na najbliższe trzy dni. Wziąłem kilka kawałków śledzia korzennego i jeden kawałek śledzia marynowanego. Uznałem, że marynowany jest zbyt słodki żeby brać go więcej. Miałem też ze sobą oczywiście jakiś alkohol, jednak nie było go zbyt wiele.
Pomyślałem, że dobrze się składa, że nikt nas tu nie żegna. Tego by jeszcze brakowało.
Na miejscu, czyli w piwnicy pod jakimś dwurodzinnym domkiem - kostką, który stał na skrzyżowaniu ulic Plażowej i Baranowickiej, mieliśmy oczekiwać samolotów przeciwnika.
Wszyscy już byli. Maciek założył na tę okazję mundur oficera z 1939 roku. Wyglądał dostojnie i wyraźnie odstawał w nim od reszty towarzystwa. Piotrek z kolei wystroił się w mundur legionowy z 1918 i uznałem, że z jego szaroniebieskim kolorem, estetycznie całkiem nieźle pasuje przeciwlotniczemu obrońcy.
- Coś mało mamy alkoholu. – zauważyłem, patrząc na nasze zapasy ustawione wzdłuż ścian.
Potwierdzili niemo.
- A w sklepie był tylko śledź i ogórki. Kiepska dieta na te trzy dni.
- Po co ci więcej? Śledź i ogórki najlepsze do zagryzania wódki, a teraz ona nam się przyda najbardziej.
- No, właśnie. To może po kielichu?
- No, nie. Jeśli teraz zaczniemy, to nam nie wystarczy do końca. A co, jeśli oni zaatakują dopiero pojutrze? – Maciek wydawał się być zaangażowany taktycznie i nie potrafiłem sensownie zaprzeczyć, ale czułem, że coś jest nie tak z jego logiką.
- Kiedy wydadzą nam broń? – zapytał ktoś.
- Nie wydadzą. Nie potrzebujemy broni. Mamy tylko sprawiać wrażenie, że ją mamy, żeby ściągnąć na siebie ogień.
- Tak, ktoś tu musi być na straży i padło akurat na nas.
- Ciekawe ile potrwa wojna.
- Pewnie niedługo. Potem będzie okupacja i ona się przeciągnie. Ale potem pewnie wszystko rozejdzie się po kościach i będą jakieś porozumienia.
- To może byśmy już teraz zorganizowali ruch oporu, zamiast tutaj umierać?
- Nie. My ich tu musimy ściągnąć, żeby mieli jakieś straty w amunicji. Ruch oporu założą ci, których wyznaczono.
- Tak, dowodzenie jest dobre. Ja się na wojnie nie znam, ale jest dobre.
- Panowie, a może byśmy się wreszcie napili?
Wódka stojąca na podłodze w narożniku piwnicy wydała mi się teraz więcej niż atrakcyjna.
- No, a jak spuszczą na nas bombę, to poczujesz najpierw zapach… Potem się udusisz. Ale jak pójdzie rakieta, to się spalimy. I o to chodzi. Rakiety są droższe.
Zastanowiłem się, co by było, gdyby jakimś cudem udało mi się przeżyć.
Wtedy usłyszeliśmy dźwięk silników. Nadlatywali. Opuściliśmy piwnicę, żeby zająć miejsca dobrze widoczne z nieba. Do osłony mieliśmy murek wysokości około pół metra. Każdy dostał coś w rodzaju maski spawalniczej z dwoma uchwytami po bokach. Mieliśmy przez te maski patrzeć w niebo. Pojawiła się uroczo uśmiechnięta Dorota, która jako ekspert w dziedzinie teatralnych lornetek, poinstruowała nas co mamy robić ze sprzętem.
- Chwyćcie za te rączki, tutaj, po bokach. I teraz uwaga. Jeśli dociśniecie je za mocno, albo za słabo, to nic nie wypatrzycie. Ale nie martwcie się. Wystarczy samo wycelowanie w górę. Oni tam muszą tylko was zobaczyć, a maski, te szkiełka w nich, odbijają światło, więc po prostu puszczajcie nimi zajączki.
- Lecą. Patrzcie!
Spojrzałem w kierunku wskazywanym przez Pawła i zobaczyłem na niebie kilka dużych śmigłowych bombowców. Groźnie buczały latając dość chaotycznie w różnych kierunkach. Maciek nas jednak uspokoił:
- Eee… To nie oni. To nasi wystartowali. Tamtych nawet nie dojrzysz…
Przypomniałem sobie wtedy opowieść znajomego sprzed lat. Będąc czołgistą, twierdził, że przy różnicy technologii miedzy nami a nimi, pozostały mu czas życia w poruszającym się czołgu, zaraz po rozpoczęciu wojny, ocenia na jakieś piętnaście, do dwudziestu minut.
Nie czekając na pozostałych pociągnąłem solidny i pokrzepiający łyk wódki.
Ale zaraz i tak było już po wszystkim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz