wtorek, 3 listopada 2020

Jesteśmy nabrani

 

Dusza kosmiczna – XVII-wieczna rycina. Robert Fludd, Utriusque cosmi maioris scilicet et minoris metaphysica, physica atqve technica historia (1617–1618), domena publiczna

 Jestem nabrany, bo wierzę w to, co mi przekazano, i w co kazano wierzyć. Wierzę w same bajki: że muszę wstawać co rano o świcie, iść do pracy po to, żeby dostać kasę i żyć za nią dalej. Z dnia na dzień. Wierzę, że chodzę po ogromnej kuli, zawieszonej w jakiejś gigantycznej ciemnej przestrzeni, która, tak naprawdę, nie wiadomo skąd się wzięła, czym jest i do czego zmierza, jeśli w ogóle gdzieś zmierza. Wierzę, że jestem osobą - sobą samym; że urodziłem się i umrę, i że wcześniej mnie nie było, a potem mnie nie będzie. Ale, pomimo tego wierzę też, że dziwnym trafem teraz jestem, na tym wycinku dziwnego istnienia, między nieistnieniem przed i nieistnieniem po. Jestem nabrany, bo myślę, że jestem, mimo że nikt (i ja także), nie potrafi sensownie określić co to znaczy, że coś jest. Bo przecież mógłbym się komuś przez cały czas śnić i to by było tak samo dobre tłumaczenie, jak to, że urodziłem się bez celu i chodzę sobie po tej dziwnej kuli, a moje chodzenie jest zupełnie pozbawione znaczenia - ot, po prostu sobie żyję... I tyle.

 Czy to brzmi poważnie? Przecież dużo rozsądniej jest przyjąć, że jestem nabrany i wierzę w te nieprawdopodobne bajki, bo tak zostałem wyuczony, czy zaprogramowany (jak by sobie tego nie nazywać). A przecież brzytwa Ockhama... I nie warto tworzyć bytów ponad potrzebę. Wyobrażam więc sobie, że to jednak nie ja piszę, że to pisanie zawiera się w czymś w rodzaju snu i odbywa się jako tego snu treść. Ale czy ktoś go musi śnić? Niekoniecznie. Wydaje nam się, że ktoś, lub coś musi za tym stać, bo nabraliśmy się na nasze istnienia i postrzegamy wszystko w kategoriach istnień podobnych do nas - jakichś osób, jakichś bytów, jakichś przyczyn. I tak dalej. 

Ale to wszystko może być całkiem inaczej, niż się wydaje. 

Z tym, że i tak jesteśmy nabrani.

wtorek, 29 września 2020

Pełne zanurzenie?


Zastanawiam się nad przyczynami, dla których odczuwam, że śmierć nie jest ostatecznym rozwiązaniem problemu istnienia (bo życia, owszem). Śmierć wyzwala z egzystencji jednostkowej, zamkniętej w swojej własnej historii. W tym sensie jest obietnicą ucieczki w niebyt. Ale ten niebyt odnosi się tylko do tego, co każe mi oddzielać się od całej reszty świata, troszczyć się o siebie itd. Odnosi się do czegoś, co jest całkowicie pozorne. Do tego lustra tworzącego wirtualny byt, do "mechanizmu powiadamiania o stanie", do strażnika, którego nazywam świadomością. Po mojej śmierci nie znika więc to coś, co nieustannie „mnie ma” i obejmuje. To coś rodzi się wciąż od nowa w każdej istocie. Co tam w istocie, w każdej chwili, gdzie coś jest! Po mojej śmierci będę więc w "innej istocie" i całkowicie przeświadczony, że jestem tylko nią, i że żyję po raz pierwszy (nie mam na myśli reinkarnacji, nic tu się nie inkarnuje, wszystko jest "teraz" i "razem"). Albo choćby tak, że będę znów sobą, żyjąc w identyczny sposób, od początku do końca, w tym samym, swoim czasie. Nieskończoną ilość razy, wciąż przeświadczony, że jest to pierwszy raz. I znowu, i znowu... Zawsze od nowa - w tej samej, dzisiejszej, ale także w każdej innej formie, jaka kiedykolwiek mogła zaistnieć.

Zgodnie z taką perspektywą, istnienie zdaje się jakimś kompletnym obłędem i pułapką bez wyjścia. Łatwo jest tutaj zrozumieć intencje Buddy, który szukał z niego dramatycznej ucieczki, postulując wiarę w możliwość wyzwolenia przez oświecenie i zanegowanie swojej jednostkowości. Byłby to rodzaj przebudzenia z zamknięcia we śnie, w którym wydaje się nam, że jesteśmy tym, kogo śnimy, nie zaś tym, kto śni nas. W tym sensie, perspektywa przebudzenia może być kusząca, jednak wydaje mi się jedynie przejawem chciejstwa. Fantazją religijną zrodzoną z lęku, podobnie jak inne pomysły o zbawieniu.

Pytanie: Dlaczego tak mi się wydaje? I drugie pytanie: Dlaczego jestem jeszcze skłonny krytycznie traktować swoje intuicje w tym względzie, przypisując łatwo „zdrową słuszność” postrzeganiu „czysto zewnętrznemu” i swojskiemu złudzeniu codzienności? Myślę, że przyczyna tej nieufności do siebie leży w przekonaniu, że takie obawy i refleksje o egzystencji są czymś chorobliwym, jakąś upośledzającą nadwrażliwością, którą lepiej od siebie odpychać, żeby móc normalnie zanurzać się w życie tak, jak inni są w nim zanurzeni. Nawet przy całej świadomości, że to iluzja, ponieważ samo jej uświadomienie, nie przynosi wyzwolenia. Wyzwolenie byłoby możliwe dopiero po uniezależnieniu się od odczuć i emocji. A od nich niezależny nie będę, czegokolwiek bym sobie nie pomyślał i nie wyobraził. 

Wreszcie, nawet pomimo tak rozumianego wyzwolenia, pozostałaby zawsze kwestia „tego co nas śni...” Oznacza to, że mimo mojego odczucia chwilowej (bo tylko do śmierci) ulgi, cała reszta „tego co śni” pozostawałaby wciąż zanurzona we śnie (koszmarnym albo przyjemnym, sensownym albo nie). "Co z nimi wszystkimi? Przecież to też ja!" Wobec tego nierozwiązywalnego problemu jedynym wyjściem wydaje się odurzenie, przyjęcie iluzji i staranie o to, by zdawała się ona spójna, sensowna i satysfakcjonująca. Oczywiście, jeśli kogoś stać na taką hipokryzję i wyparcie. A więc zwykłe zanurzenie w życiu, w rzeczywistości, mniej lub bardziej cudownej i wymyślonej - z całą w nią wiarą - jest najskuteczniejszym rodzajem eskapizmu! Ratunek przed wrzuceniem w świat, to pełne w nim zanurzenie. Bez pamięci.

Rozmyślam o tym dziś, zastanawiając się, czy zapisanie tych rozważań sprawi, że tak jak w przypadku wielu innych myśli, pozbędę się ich z umysłu, że przestaną one zapładniać go swoim „nierozwiązaniem”. Jednak, czy chciałbym tego, przy jednoczesnym niewyzbyciu się emocji, które leżą u ich podstaw? Nie wiem, ale może tym razem ten eksperyment przynajmniej wskaże mi jakąś nową perspektywę?

piątek, 18 września 2020

Myśl jest ciałem


Jeśli jest ciało, to myśl zawsze jest ciałem. Jest głosem organów ciała. Dlatego sztuczna inteligencja będzie mogła myśleć dopiero, kiedy będzie miała jakieś cielesne organy. Znów polecę Baudrillardem, bo ten fragment uroczo komponuje się z powyższym kawałkiem Furii: 

  "Myśl jest skończona, techniczna inteligencja jest nieskończona, zakłada nieodwracalną ewolucję, najwyższe stadium, które jako ostateczny ideał przewidywał Alan Turing. 

 Myśl rządzi się inną regułą, skłaniałaby ona raczej do myślenia o duszach, których liczba, według pewnych dawnych mitów, jest skończona. 

 W owych czasach istniała ograniczona ilość dusz lub substancji duchowej, przekazywanej od jednej żywej istoty do drugiej wraz z kolejną śmiercią. Odbywało się to w taki sposób, że niektóre ciała musiały czasem oczekiwać na duszę (podobnie jak obecnie pacjenci oczekują na wolne serce). 

 Zgodnie z tą hipotezą oczywiste jest, że im liczniejsi będą ludzie, tym rzadziej będzie można spotkać tych, którzy dysponują duszą. Jest to sytuacja mało demokratyczna, którą można by przybliżyć w następujący sposób: im liczniejsze będą istoty obdarzone inteligencją (a dzięki informatyce potencjalnie są nimi wszyscy), tym rzadziej spotykana stanie się myśl. Chrześcijaństwo jako pierwsze ustanowiło rodzaj demokracji i prawa przysługującego każdemu do indywidualnej duszy (długo wahało się w tej kwestii w stosunku do kobiet). Z tego powodu produkcja dusz uległa znacznemu przyspieszeniu, tak jak w przypadku druku banknotów w okresie inflacji, a jej pojęcie ogromnie się zdewaluowało. Dziś nie jest już nawet w gruncie rzeczy w obiegu i przestało stanowić przedmiot wymiany na parkiecie wartości. 

  Obecnie na rynku jest zbyt wiele dusz, to znaczy - by użyć ponownie tej metafory - zbyt wiele informacji, zbyt wiele sensu, zbyt wiele niematerialnych danych, by zostało jeszcze ciało, zbyt wiele szarej substancji, by została jeszcze żywa materia. Do tego stopnia, że sytuacja przedstawia się nie tak, że to ciało poszukuje duszy, jak w archaicznych obrządkach, lecz tak, że to niezliczone dusze poszukują ciała. A może to nieprzeliczalna wiedza poszukuje podmiotu. 

 Taka jest właśnie nasza inteligencja, żyjąca złudzeniem wykładniczego charakteru wzrostu naszych zasobów." (Jean Baudrillard, Pakt jasności, 2005)

środa, 16 września 2020

Beaudrillard, Lilit i Szechina

Gabriel Charles Dante Rossetti, Lady Lilith

Bardzo ciekawa - psychologicznie i politycznie - myśl o mitologii żydowskiej i wątku genezy zła, gdzie jest ono "niegrzeczną dziewczynką", którą Bóg bierze sobie jako kochankę, w miejsce prawowitej żony (czyli jego własnej obecności w świecie), która z nim nie wytrzymała i uciekła od niego. 

  A wszystko przez to , że Diabeł miał nieszczęśliwe dzieciństwo, i nie można go oskarżać o złe czary, skoro odwala brudną robotę zgodnie z planem Opatrzności, której jest jedynie narzędziem. Biedny diabeł Mefisto, który wiecznie pragnąc Zła, wiecznie Dobro czyni, tak naprawdę nie potrzebuje adwokata.

 To raczej Bóg potrzebuje adwokata. On, który stworzył świat, z tego powodu obciążony nieskończonym długiem, bezustannie i podstępnie przekazuje ten dług człowiekowi, którego cała historia jest odtąd historią winy.

 Jest jeszcze gorzej - do tego wymuszonego poczucia winy dorzucił on jeszcze upokorzenie.

 Z tego względu, że człowiek został postawiony wobec niemożliwości złożenia ofiary równej darowi Boga, wobec niemożności oddania ani umorzenia długu. Nie mogąc podjąć takiego wyzwania, musi się poniżać i oddawać cześć. Dlatego Bóg zdecydował się sam spłacić ten dług, wysyłając swego ukochanego syna, by poświęcił siebie na krzyżu. Udając jedynie, że się poniża, narzucił ludzkości jeszcze większe upokorzenie, zmuszając ją, by odczuła swą niemoc. Od tej chwili ludzkość skazana jest na oddawanie czci, nie tylko z tego powodu, że została stworzona, lecz także za to, że została zbawiona (w ograniczonym zakresie, prawdę mówiąc, gdyż to upokorzenie nie uchroni jej przed Sądem Ostatecznym).

 To najdoskonalsza manipulacja, jaką kiedykolwiek przeprowadzono.

 I odniosła zwycięstwo, sięgnąwszy dalej niż jej cel, nawet poza śmierć Boga, ponieważ to my dziś wzięliśmy ją na siebie, obarczając się dodatkowo ciężarem winy za tę śmierć (chytrość Boga jest nieskończona).

 Naśladujemy to pochodzące od Boga upokorzenie - w ofiarnictwie, humanitaryzmie, szyderstwie z samych siebie i autodeprecjacji, w tym wielkim ofiarniczym wysiłku, który zajmuje dziś miejsce odkupienia.

 Mogliśmy wykorzystać śmierć Boga po to, by uwolnić się od długu. nie zdecydowaliśmy się jednak na to. Przeciwnie, postanowiliśmy powiększyć dług, uwiecznić go w jego nieskończonej doskonałości, ofiarniczej akumulacji, jakbyśmy uwewnętrznili już Boży sąd. 

 "Nieobecność Boga" nie przyszła nam z pomocą, inaczej niż przewidywał Holderlin ("Bis Gottes Fehl hilft").

 W gruncie rzeczy sam Bóg jest temu współwinny.

 Sam Bóg wchodzi w układy z zasadą Zła.

 Oto wspaniała historia Lilit i Szechiny, opowiedziana nam przez Kabałę (Primo Levi).

 Kiedy Lilit, pierwsza kobieta, stworzona przez Boga tak samo jak Adam, będąca rywalką mężczyzny, zbuntowała się, Bóg zdecydował się stworzyć z żebra Adama Ewę, gdyż ten potrzebował towarzyszki. Przy tej okazji Bóg zdał sobie jednak sprawę, że nie jest dobrze być samemu i wybrał dla siebie kobietę, Szechinę, nie będącą niczym innym jak jego własną obecnością w świecie (fantastycznie, poślubił własną obecność w świecie!).

 Zachowanie Boga wobec Żydów ( w czasie zniszczenia świątyni w Jerozolimie - czemu lepiej ich nie chronił?) wzbudziło w końcu nieufność w Szechinie. Zdecydowała się na ucieczkę, by przemierzać świat, czyniąc Dobro. I co zrobił wtedy Bóg? Wziął sobie kochankę. A kim była ta kochanka? To Lilit, zbuntowana przeciwko Bogu i niewierna, która jest niczym innym niż zasadą Zła.

 W ten właśnie sposób Bóg zdradził swoją obecność w świecie z - żeńską - zasadą Zła! Sprzeniewierzył się pełni, całkowitości świata - swojemu małżeństwu z Szechiną - dla (cudzołożnego) związku z dwoistością, którą wziął sobie na kochankę.

 Lilit jednak nie wyszła tak jak Ewa z żebra Adama, jako swego rodzaju produkt pochodny, istnieje ona principio suo, całkowicie niezależnie, co czyni ją symbolem Zła... Tak więc Bóg wchodzi w takie układy, spiskuje przeciwko własnej obecności i reprodukcji gatunku, wiążąc się wbrew naturze z emblematem Zła.

 Kiedy Szechina, małżonka, bezustannie czyni Dobro w świecie, w tym czasie Lilit, przy współudziale Boga, nadal czyni tu Zło.

 Póki tu pozostanie, mówi Kabała, wszystko będzie szło coraz gorzej.


Jean Baudrillard, Pakt jasności, 2005


środa, 5 sierpnia 2020

Troska

Śmierć, starość, upadek, wszelka troska o przyszłość i wola jej zabezpieczenia – tego wszystkiego nie zna świat zwierząt. Czy orzeł troszczy się o to, co z nim będzie, gdy się zestarzeje i nie będzie już mógł polować? Tylko człowiek, dzięki swojemu całkiem przypadkowo przerośniętemu aparatowi świadomości, zaprząta sobie myśli troską i cierpi z jej powodu. Mało tego, wynosi to cierpienie do rangi cnoty i czegoś pożytecznego, podczas gdy, w istocie, upadla go ono i zatruwa mu przeżywanie właściwej treści życia, która ma miejsce teraz.

piątek, 3 lipca 2020

Poranna notatka o Attyli

Przeczytałem dziś rano o pogrzebie Attyli, którego pochowano w trumnie, jak pisał Jordanes, „z trzema metalowymi płaszczami”: złotym, srebrnym i żelaznym. Rozmyślałem potem, co on mógł sobie myśleć o życiu. Raczej szybko zorientował się w swojej samotności i została mu jedynie siła. Zapewne także prawda tej siły. Jak drapieżnemu ptakowi. Znana jest opowieść jak to przyjmował bizantyjskich posłów w stroju prostym, niebarwionym, otoczony dworzanami, z których kapało złoto i srebro. Znaczący obrazek.

Chyba brzydził się starością. Jeśli tak, to znaczy, że piękno było najważniejsze. A potem przeczytałem, że umarł pijany na własnym ślubie. O ile tak faktycznie było, to przecież tylko pozorne naruszenie wizerunku estety. Tak, czy inaczej, pamięć w ludziach jest niepewna. Zawsze niesprawiedliwa. Opowiadano o nim potem nawet na Grenlandii. Chociaż, czy o nim właściwie? Nazywano go tam Atlim. Żył sobie kiedyś niejaki Atli i warto o nim zaśpiewać pieśń. Gdzie żył? Kiedy? Gdzieś, w jakimś illo tempore... Nikt cię nie zna, nikt nie widzi tego, co ty widzisz. Nawet bogowie. A może oni jednak? Opowiadamy sobie o innych nasze własne fantazje.

Więc co z pięknem, które przeżywasz? Trzeba by mu nadać jakiś byt własny. Inaczej zniknie w pustce jak wodospad. Prawda, dobro, czy piękno? Każde z nich przeczy pozostałym. Które wybieram? Bo należałoby wybrać. Nie da się przecież wszystkich ich szanować jednocześnie. Chyba że okazuje się właśnie, że to nie ja wybieram. Więc piękno, czy prawda? Prawda - może tylko dlatego, że piękno nadaje jej znaczenie. Zwłaszcza, gdy wydają się leżeć z dala od siebie. Ale piękno - samo w sobie nawet... Także na przekór prawdzie. Trudna zagadka.

poniedziałek, 29 czerwca 2020

Nieznane światło


Marzy mi się, że już w tym roku wybucha Betelgeza i odtąd mamy na nocnym niebie dwie lampy zamiast jednej.

Takie rzadkie zdarzenia astronomiczne powodują, że kiedy się o nich myśli, świat staje się dużo mniej swojskim miejscem. Niespodziewanie błyska jakieś nieznane światło, odkrywając niesamowite kształty i zakamarki. Ujawnia się przy tym zwykłe ludzkie przywiązanie do złudzenia tej swojskości świata - jako czegoś stałego i stabilnego - czegoś, co zrobione dawano temu, i co jest domem.

Ale kiedy robi się naprawdę dziwnie, kiedy zmienia się postać nieba, a poziom baśniowości gwałtownie wzrasta, w tym domu ukazują się mrugające oczami portrety, pojawiają się znikające drzwi i studnie, albo schody prowadzące we wszystkich kierunkach jednocześnie.

Łatwiej wtedy zauważyć, że nasze życie nie musi się różnić niczym od snu, który - przez nikogo nie stworzony i nie kierowany - dzieje się sam z siebie, donikąd nie zdążając, ani niczemu nie służąc.

A potem, kiedy cała ta dziwność z wolna blaknie i można już o niej opowiadać, świat na powrót daje się oswajać i znów można spać spokojnie, jakby się było w domu.




piątek, 5 czerwca 2020

Co tracimy?

Zdzisław Beksiński, Bez tytułu

Poprzez telewizory i telefony w stopniu niewielkim, ale poprzez telefony mobilne i internet utraciliśmy już większość satysfakcji, którą, jako istota stadna, odczuwaliśmy dawniej na myśl o spotkaniu i przebywaniu z, mniej lub bardziej, bliskimi ludźmi.

Wyobraźmy sobie, że telefony i komputery nagle znikają. Znikają telewizory. Nasi bliscy są gdzieś, lecz nie możemy się z nimi skontaktować. Musimy czekać i wierzyć, że spotkamy się gdzieś, za jakiś czas, w miejscu umówionym. Jak zwykle, przy świętach, itd. A kiedy ta chwila wreszcie nadchodzi, odczuwamy szczerą radość, że jeszcze raz się udało. Być może nie wszystkim. Kogoś mogło tym razem zabraknąć. A może już ostatecznie? Te sprawy - więzi i bycie blisko – z powrotem nabierają znaczenia. Wieści stają się cenne, wiedza staje się cenna. Ceni się człowieka i jego obecność. Opowieść się ceni.

A teraz wyobraźmy sobie, że gaśnie światło i nadchodzą zimne, groźne noce. Małe grupki gromadzą się wokół jasnych plamek ognisk, rozpalanych w opustoszałych ruinach miast. Za dnia wędrują w poszukiwaniu wody, jedzenia i ubrań. „Czas kiedy człowiek będzie całował ślad człowieka na piasku”*, to może być straszny czas życia pełnego.
Gdzieś tu, myślę, kryje się tęsknota za postapokalipsą.


* Słowa przypisywane Nostradamusowi.

czwartek, 4 czerwca 2020

Mysterium

Poczucie kontaktu z sacrum, przeżycie misteryjne – to nie jest coś, co prowadzi do jakichś zbawień, by w ten sposób uwalniać od życia. To jest raczej przygoda, której się pożąda, kiedy już się w niej zasmakowało. Znów i znów, bo nic innego nie jest do niej podobne. Nic nie ma podobnego blasku.

środa, 3 czerwca 2020

Magia kontra "duchowość prawdziwa"

Saamski szaman na ilustracji z Beskrivelse over Finnmarkens Lapper, deres Tungemaal, Levemaade og forrige Afgudsdyrkelse, 1767 r. (Wikipedia)


„Sztuczki z ogniem, „cuda” typu sztuczek ze sznurem i mangowcem, pokaz magicznych mocy, ukazują inny, baśniowy świat bogów i magów, świat, w którym wszystko wydaje się możliwe, gdzie zmarli powracają do życia, a żywi umierają, by następnie zmartwychwstać, gdzie w jednej chwili można zniknąć i pojawić się na nowo, gdzie „prawa przyrody” zostają obalone, a pojawia się jakaś nadludzka „wolność”, stając się intensywnie obecna.
 Trudno jest dzisiaj nam, współczesnym, wyobrazić sobie oddziaływanie  takiego spektaklu na „prymitywną” wspólnotę. „Cuda” szamańskie nie tylko potwierdzają i umacniają struktury tradycyjnej religii, lecz także stymulują i ożywiają wyobraźnię, zacierając granice między snem a bezpośrednią rzeczywistością, otwierają okna na światy zamieszkane przez bogów, zmarłych i duchy.”

Fragment epilogu z „Szamanizmu i archaicznych technik ekstazy” Eliadego


 Magia, a także mistyka są więc formą twórczości, która czyni interpretowany świat zgodnym z wolą. Wszelki byt jest wszak interpretowaniem bytu, jak chciał Nietzsche. Dzięki takim praktykom i takiej wizji może stać się możliwe powiedzenie światu „tak”, bez wyrzekania się siebie. Dotyczyłoby to również religii, o ile jest to religia oparta na magii. Na przeciwnym biegunie stoi tutaj to, co dzisiaj zwykło się nazywać „prawdziwą duchowością”, a co prowadzić ma do oświecenia i zanegowania własnego istnienia jednostkowego, a więc także do pewnego rodzaju wyrzeczenia się życia jako "opowieści". W owej „prawdziwej duchowości” znika bowiem dualny podział: ja-świat, odkrywa się zaś paradoksalny stan „bycia w niebyciu”. Bywa również ta duchowość określana jako mistyka, jeśli łączy się z jakimś religijnym systemem symbolicznym.

 Taka perspektywa pozwala postawić większość praktyk i wizji religijno-magicznych po stronie afirmującej życie, jako coś nieokreślonego, co domaga się formowania poprzez wyobraźnię. I dopiero porzucające tę wyobraźnię "duchowe zabiegi" miałyby w istocie prowadzić do wyjścia poza świat, poza życie, poza znaczenia, wartości i sensy.
 Okazuje się więc, że opozycyjna wobec tychże "duchowych zabiegów" perspektywa magiczna jest w istocie twórczą grą woli życia, a wyobraźnia, będąca tej woli instrumentem, czerpie z jakiegoś pierwotnego źródła, które - jakkolwiek by nie było dziwne, czy szalone - zdolne jest wyłaniać z siebie żywe wartości.

wtorek, 19 maja 2020

Pożyteczny błąd poznawczy

Zdobiona paleolityczna muszla z gór Zagros w Iraku (fot. Chris Hunt)

Niektóre pożyteczne błędy poznawcze: pozorny ruch słońca, kolory, czas, ruch, wrażenie, że wszystko ciąży w dół, wreszcie rozkładanie świata na elementy, czyli postrzeganie rzeczy.

Każde opisywanie świata poprzez rzeczy, a więc na podstawie błędu poznawczego (jakkolwiek sprzyjającego życiu), to zawsze jedynie tworzenie kolejnego mitu. Także mitu naukowego. Nie ma rzeczy, które by istniały same dla siebie. Nie istnieją żadne wydzielone składniki świata. A nawet świat jako po prostu jedna rzecz niepodzielna. W tym sensie nie istnieje więc także rzeczywistość - istność rzeczy. Możemy jedynie w przybliżeniu powiedzieć, że odbywa się ona, albo ma swoje miejsce na sposób jakby opowieści.

A co jest dalej? Co jest poza, albo pod opowieścią? I czy tam coś w ogóle musi być?
O tym nie możemy powiedzieć nic.

piątek, 3 kwietnia 2020

Holograficzna przestrzeń umysłu

Galaktyka Andromedy i Droga Mleczna. Źródło: domena publiczna

Wydaje się, że solipsyzm ma rację tylko połowicznie. Otóż nie tylko nie istnieją wszyscy inni ludzie, a świat jest projekcją mojego umysłu, ale ja sam - jako podmiot postrzegający i doświadczający - także nie istnieję. Nie posiadając niezależnego bytu, jestem uwarunkowanym przyczynowo i przypadkowo hologramem, który nie ma dostępu do wiedzy o genezie własnych aktów woli. W istocie, akty te nie należą do mnie, albo raczej należą jedynie umownie, ponieważ zachodzą jako nieoddzielne elementy procesu życiowego, który hologram ów identyfikuje ze sobą. Ten zaś proces życiowy, nie jest niczym oddzielnym od wszelkich innych procesów i stanowi element przestrzeni dziania się wszystkich zdarzeń. Co ciekawe, owa przestrzeń wydaje się być tylko pozornie związana z jakąś zmiennością, czy przemianami, podczas gdy w istocie - poza moim obserwowaniem jej z perspektywy iluzorycznego punktu teraz - zawiera w sobie całość zdarzeń, które, by tak rzec, nie wydarzają się w czasie, lecz wszystkie w pewien sposób razem. Taka przestrzeń nie musi mieć żadnej rozpiętości obiektywnej i mogłaby znajdować się, powiedzmy, w punkcie. A każda rozpiętość, którą moglibyśmy jej przypisać, byłaby rozpiętością holograficzną, która powstaje w postrzegającym ją, ale i zawierającym się w niej, umyśle-zdarzeniu.


wtorek, 10 marca 2020

Strumień świadomości

Pójdziemy z koszami. To jakby z torbami, tylko w klimacie. Zamiast się zastanawiać się napił i nie trzeba było kombinować. Reszta jest niepotrzebną troską. Matczyną kastracją przez nadmiar kontroli. Co to będzie? Ojojoj. Pójść do Mostostalu, wypić piwo. Po co? Można lepiej. Na pewno lepiej. Lepiej będzie stonowanie. Z toną uwagi, zapobiegliwości. Zrzygać już teraz można by było gdyby. Gdyby wypadało. Ale nic nie wypadnie. Tak mama przykazali. 

A dalej żyli długo i szczęśliwie. Troskali się wszystkim aż do końca swoich dni, żeby im było lepiej, a może innym także. Bo przecież nie zaszkodzi, a pomóc może. Trzeba uważać. Życie jest takie niebezpieczne. Tyle pokus czyha na panaboga. Samo sobie wyjątkiem, za wyjątkiem paru rzeczy, do których nie dorośliśmy na tyle. Piętnaście tysięcy czarnuchów, powiadam! Może więcej. Może i osiemnaście, a za rok pewnie ze dwadzieścia. Myślisz, że  tak jest lepiej. A może nigdy nie było lepiej. Kto by tam wiedział. Tyle cioć już się pomyliło, że nie musimy się martwić. Zresztą, ważne żeby zrobić zakupy, a potem się zobaczy. Jakoś to będzie. 

Przyszli do nich za dwa dni. Czekaj, czekaj, za trzy. Razem raźniej, po to się widzą. Inaczej oczy by nie wyewoluowały ze światła, rzecz oczywista. Piramida światła, bo skoro już rosnąć to raczej tak z czubkiem, a nie jakoś inaczej. To nawet trudno sobie wyobrazić, a przecież przyroda szuka oszczędności. Tak się mówi, więc to prawda. Wiadomo. Co by tu nie opowiadać, za jakiś czas się skończy. A co wtedy będzie? Strach pomyśleć. Może i nie warto. Zadbaliśmy o wszystko, więc teraz posiedzieć z założonymi rękami ciepło mruczeć. Znaleźć zołzę, to nie sztuka w takim cyrku. Za pięć dwunasta każda oddycha z ulgą.

Do takiego boksu trafiają tylko najlepsi. Wyselekcjonowane kurczaki na kebab walczą o życie i śmierć w najlepszym błocie. Obok jednak grzebał kogucik, jak widać, więc teraz mamy białka więcej. A to przecież nie od rzeczy jajecznica, skoro już się wylało, to się wylało. Nie ma co płakać. Lepiej więcej dosolić, byle nie za bardzo. Z drugiej strony, też mamy przerąbane, skoro już się tak mamy. Siedzimy. Stary siedział trzy razy. Oni zawsze siedzą. Tak się mówi, więc to prawda. Pytałby kto, a nikt nie odpowiada. Zajmijmy sobie jeszcze więcej momentów, byleby do śmierci. Ja, jak to były - sądzą o nim, że mógłby mieć więcej pokory. Wszystko coś znaczy przeciwnego. Przeciwtempo. Tak się mówi, choć prawie nikt nie robi, albo przynajmniej nie wie o tym. Strach nie wiedzieć, jak to mówią.

Tośmy sobie popowiadali, popa zwiodą słowa kobyły. Mają ich tam tysiące, cały legion. Więcej niż dwadzieścia tysięcy czarnuchów. Nikt nie umiera, bo tam śmieci na sprzedaż. Płynie z rzeką do morza niczym Wisła, tylko w drugą stronę. Tak też może być, choćbyśmy i dwa dni grali. Popłyniemy, a widoki będą piękne, letnie jak chleb i dęby wzrastające po burzy z samotnego hełmu. Z jedną małą dziurką na klamce. Kwitnie, kwitnie, bezkwit nocy mu się ostał. Nie za dużo? Nie za dużo. Teraz wy! Opowie pan o rycerzach, potem będą fikołki i pani z drugą głową. A nie za dużo oberwał? To straszne. Życie jest takie straszne. Tylko nie tutaj. Nie ma co się troszczyć, za to się płaci. Bezpieczeństwo albo wolność, tak powiadają. W końcu w telewizji jest wszystko za darmo. Były tam spodnie rozdarte i krwi niewiele, choć mięso wyszło białe. Obeszło się bez płaczu. Takie pogodzenie przy niedowierzaniu. Zresztą, dzień piękny, słońce, wiatr i spirytus na ranę. Wstyd ukryty, rana ukryta, strach przyszedł potem. Dzieci to są sprytne jednak. Mimo, że takie automaty proste, ale jeszcze się tam swobodnie rozchodzi. Nie wiadomo na co padnie. Potem już łatwiej przewidzieć taki przypadek.

środa, 19 lutego 2020

Juliusz i Lukrecja

Po śmierci matki Juliusza, jego ojciec ożenił się ponownie. Tym razem wybranką była istota dużo młodsza, powabna i wesoła, a przy tym wolna od nadmiaru refleksyjności. Juliusz szybko ją polubił, a w miarę jak lata mijały i przejawiał coraz więcej atrybutów samca, wzrastało w nim jednocześnie zrozumienie dla ojcowskiego wyboru. Trzeba przyznać, że im bliżej był pełnoletności, tym większym i nie do końca synowskim zainteresowaniem darzył Lukrecję.

Podglądając ją podczas przebierania wyobrażał sobie, że jest myśliwym, ona zaś zagubioną w lesie żoną młynarza, która, powodowana wstydliwym impulsem, ucieka w głuszę, by zmieniać się tam w łanię o niewinnych oczach i jako postać zwierzęca, oddawać bezwstydnie zwierzęcym rozkoszom. Marząc i oglądając macochę, Juliusz wykonywał czynności, o których dobrze wiedział, że nikt nie nazwałby ich godnymi dżentelmena. W myślach obłapiał jej bujne kształty, niecierpliwymi dłońmi ważył je i badał, zmierzając ku miejscom tajemnym, największym sekretom, które tylko czasem, na mgnienie oka mu się ukazywały. A wtedy czuł jak zalewa go płynny miód o barwie złota i miód ten podpala się płomieniem wolnym, lecz stałym i niegasnącym. O, jakże wtedy blisko był tajemnicy życia! Wszystkie baśnie i wszystkie w nich królowe, dobre i złe, zbierały się wokół niego, napełniając mu serce mieszaniną fascynacji i lęku. Obserwował ją, swoją królową-czarodziejkę, a ona wprowadzała go, choć nieświadomie, w świat baśni niemożliwej do pojęcia, lecz pięknej jak nic, co w świecie rzeczywistym mogłoby zaistnieć.

Nie wiedział wtedy Juliusz, że ta właśnie baśń stanie się dla niego złym czarem i pułapką, z której, nawet jeśli kiedykolwiek ktoś go wyzwoli, to od jej powracającego wspomnienia nie ucieknie już nigdy. Wracał więc, by czynić swój święty rytuał obcowania z królową, czarodziejką, boginią, bo tak ją w myślach tytułował. Ona zaś przychodziła do niego w snach, gdzie razem zgłębiali tajemnicę istnienia od jej najskrytszych zakamarków. I gdy początkowo to on oddawał się jej, dominującej lecz opiekuńczej, łaknącej jego podległości i chłopięcego zaskoczenia, to z wolna ich role zmieniały się.

Z czasem sam począł odnajdować Lukrecję nagą i lśniącą od potu. Spotykał ją jako łowca, gdy uciekając przed nim gubiła w lesie drogę, lub trafiała wprost do jaskini bez wyjścia, gdzie płonął ogień specjalnie dla niej przygotowany. Dopadał tam zlęknioną, z ciałem wychłostanym gałązkami i listowiem, pachnącą wiatrem i sokami ciała. I nie było już w nim dawnej nieśmiałości. Teraz posiadał swoją królową w całości, jako dziedzictwo. Jako przedmiot i zabawkę od zmierzchu do świtu. Od zachodu słońca doświadczał jej ciało rozkoszami, z których wiele mogłoby uchodzić raczej za tortury. Jednak, kiedy nad ranem mdlała umęczona jego uwielbieniem, Juliusz ukrywał Lukrecję w świętej grocie pod wodospadem, by następnego wieczora powtórzyć swój obrzęd od nowa.

piątek, 14 lutego 2020

Ligotti, True Detective i pesymizm raz jeszcze

Kadr z filmu True Detective (2014)*

Czytając wciąż Spisek przeciwko ludzkiej rasie Ligottiego, tę ultra pesymistyczną filozofię, mam przeczucie, że z wolna, ale jakby organicznie, szukam w sobie kontry dla niej (być może odbywa się to we mnie w dużej mierze nieświadomie). Szukam argumentu przeciwnego. Najpierw jednak próbuję ją całkiem przeniknąć i uświadomić sobie własne źródło pesymizmu, które jest ze mną od dziecka. Pomyślałem, że być może także Nietzsche mógł swoją filozofię, swoje obrzydzenie do “człowieka” jako motłochu, do jego życia jako pustej wegetacji, budować na tego rodzaju reakcji własnej na filozofię pesymistyczną Schopenhauera, która go przecież zachwyciła, i w której początkowo odnajdował swoją wrażliwość, a którą przez całe dalsze życie starał się przezwyciężyć, wiedząc jednocześnie, że jest dla niego bazą, podstawą ujęcia świata i ludzkiego istnienia. Że jest czymś, co się wrażliwemu umysłowi narzuca samo, co jednak budzi nieufność nie tyle przez swój radykalizm, wymagający przecież odwagi otwartego, szczerego podejścia, ale przez pewnego rodzaju pierwiastek poddania się wobec przemożnej siły, która skłania do postawy całkowitego wycofania.


*Ps. W całym tym filmie (tak, wolę nazywać True Detective filmem, a nie serialem, bo jest to zamknięta całość, dzieło sztuki, a nie tasiemcowa papka do kotleta, gdzie każdy odcinek opowiada o tym samym) przewija się filozofia Ligottiego. Niekiedy są to całe zdania wyjęte z jego książki. Film pięknie obrazuje taniec bohatera z nicością, z absurdem obiektywnie "bezużytecznego życia". Metaforycznie wskazuje co jest warunkiem aktu stwórczego. Wskazuje, że dopiero spojrzenie w źrenicę pustki prowadzi do wielkiego wybuchu i jest przyczyną narodzin czegoś innego.

wtorek, 4 lutego 2020

Kilka zdań ze "Spisku przeciwko ludzkiej rasie" Thomasa Ligottiego

Kadr z filmu Czas Apokalipsy Francisa Forda Copolli

"Jeżeli Kurtz to człowiek, który po prostu zrozumiał swój potencjał niegodziwości - a zatem potencjał każdego z nas - wówczas trzeba go uznać za zaledwie kolejnego kandydata do więzienia bądź kary śmierci. Lecz jeżeli to człowiek, który zgłębił tajemnice czegoś niegodziwego w swej istocie, wówczas przekroczył granicę, zza której nie ma powrotu, zaś jego ostatnie słowa - "Zgroza! Zgroza!" - obarczone są niesłychanymi implikacjami. Nie to żeby wieloraki wydźwięk opowiadania, na który wskazywali krytycy (cywilizacja jako fasada, kolonializm europejski jako podły interes) również nie odzwierciedlał zgrozy. Niemniej nie jest to ta zgroza, którą skrywa każde najmniejsze wydarzenie opowieści. W Jądrze ciemności Conrad nie nadał "zgrozie" rysu lokalnego (jak na przykład zrobili to twórcy Potwora z Czarnej Laguny), ale umiejętnie zasugerował zło utożsamiające uśpioną podłość ludzkiej istoty z podłością przejawiającą się w samej istocie bytu.

(...)

Odchylenia od przyrodzonego kłębiły się wokół przez wszystkie dni naszego istnienia. Zachowywaliśmy względem nich dystans, nie przyznawaliśmy się do nich, tymczasem te anomalie były kluczowe dla naszego bytowania. Lecz poza nami nie ma nic nadprzyrodzonego we wszechświecie. Stanowimy aberracje - urodziliśmy się jako nieumarli: ani jedno, ani drugie, albo obie rzeczy naraz... twory niesamowite, niemające nic wspólnego z resztą stworzenia, monstra zatruwające świat ziarnem szaleństwa wszędzie tam, gdzie się zjawiamy, zanieczyszczające i światło dnia, i ciemność nocy niematerialnym plugastwem. Ściągnęliśmy nadprzyrodzone zza niezmierzonej dali i wprowadziliśmy do tego, co naoczne. Unosi się nad nami niczym delikatna mgiełka. Bratamy się z duchami. Ich nagrobki oznakowano w naszych umysłach, nikt ich nie ekshumuje z cmentarzy pamięci. Uderzenia naszych serc i kroki są policzone. Nawet jeśli walczymy o przetrwanie i rozmnażamy się, wiemy, że umieramy w ciemnym zakątku nieskończoności. Dokądkolwiek odchodzimy, nie wiemy, co oczekuje naszego przybycia; wiemy jedynie, że to tam jest.

(...)

Czas pędzi w mroźnym pośpiechu. Czy to machające na pożegnanie drobną rączką dziecko ze starej fotografii to naprawdę niegdysiejsza wersja ciebie? Twarzyczka ani trochę nie przypomina twojego obecnego oblicza. Twarzyczka zlewa się z ciemnością, która jest za tobą, która jest przed tobą, która jest wokół ciebie. Dziecko macha, uśmiecha się i blaknie, twój samochód tymczasem sunie dalej ku urywającej się nagle przyszłości. Pa pa.

(...)

Lekarze nie łkają na salach porodowych, przynajmniej nie tak często. Nie spuszczają głów i nie mówią: "Czas start". Zapłacze co najwyżej noworodek, o ile poród przebiegł prawidłowo. Lecz czas osuszy mu oczy; czas się wszystkim zajmie. Czas zajmie się nami wszystkimi, aż w końcu nie zostanie nikt, kim mógłby się zająć. Dopiero wtedy wszystko będzie jak dawniej, kiedy jeszcze nie zapuściliśmy korzeni tam, gdzie nie nasze miejsce.

(...)

Bycie żywym: dziesiątki lat budzenia się na czas, mozolenia przez kolejne nastroje, wrażenia, myśli, żądze - przez całą gamę pobudek - a potem padania do łóżka i pocenia się w smole kamiennego snu lub gotowania w fantasmagoriach nękajacych nasze śniące umysły. Z jakiego powodu tak wielu z nas targuje się o dożywocie, kiedy ma do wyboru koniec sznura albo wylot lufy? Czy nie zasługujemy na śmierć? Takie pytania nie spędzają nam snu z powiek. Zadawanie ich nie leży w naszym interesie, podobnie udzielanie na nie odpowiedzi z ręką na sercu. Bo czy będąc w nastrojach do zadawania takich pytań nie bylibyśmy skłonni zdusić spisek przeciwko ludzkiej rasie? Wydawałoby się, że to właściwa droga: śmierć tragedii w objęciach nieistnienia. Nienarodzeni przebywajacy w swych przeludnionych światach nie musieliby więcej cierpieć, gdybyśmy odczynili to, co czyniliśmy, żeby trwać przez te wszystkie lata. Mimo to nie ma na świecie takiej wiedzy, która skłoniłaby nas do podjęcia takiego kroku. Cóż byłoby bardziej nie do pomyślenia? Jesteśmy tylko ludźmi. Spytaj kogokolwiek."


Thomas Ligotti, Spisek przeciwko ludzkiej rasie (tłum. Mateusz Kopacz)