wtorek, 29 września 2020

Pełne zanurzenie?


Zastanawiam się nad przyczynami, dla których odczuwam, że śmierć nie jest ostatecznym rozwiązaniem problemu istnienia (bo życia, owszem). Śmierć wyzwala z egzystencji jednostkowej, zamkniętej w swojej własnej historii. W tym sensie jest obietnicą ucieczki w niebyt. Ale ten niebyt odnosi się tylko do tego, co każe mi oddzielać się od całej reszty świata, troszczyć się o siebie itd. Odnosi się do czegoś, co jest całkowicie pozorne. Do tego lustra tworzącego wirtualny byt, do "mechanizmu powiadamiania o stanie", do strażnika, którego nazywam świadomością. Po mojej śmierci nie znika więc to coś, co nieustannie „mnie ma” i obejmuje. To coś rodzi się wciąż od nowa w każdej istocie. Co tam w istocie, w każdej chwili, gdzie coś jest! Po mojej śmierci będę więc w "innej istocie" i całkowicie przeświadczony, że jestem tylko nią, i że żyję po raz pierwszy (nie mam na myśli reinkarnacji, nic tu się nie inkarnuje, wszystko jest "teraz" i "razem"). Albo choćby tak, że będę znów sobą, żyjąc w identyczny sposób, od początku do końca, w tym samym, swoim czasie. Nieskończoną ilość razy, wciąż przeświadczony, że jest to pierwszy raz. I znowu, i znowu... Zawsze od nowa - w tej samej, dzisiejszej, ale także w każdej innej formie, jaka kiedykolwiek mogła zaistnieć.

Zgodnie z taką perspektywą, istnienie zdaje się jakimś kompletnym obłędem i pułapką bez wyjścia. Łatwo jest tutaj zrozumieć intencje Buddy, który szukał z niego dramatycznej ucieczki, postulując wiarę w możliwość wyzwolenia przez oświecenie i zanegowanie swojej jednostkowości. Byłby to rodzaj przebudzenia z zamknięcia we śnie, w którym wydaje się nam, że jesteśmy tym, kogo śnimy, nie zaś tym, kto śni nas. W tym sensie, perspektywa przebudzenia może być kusząca, jednak wydaje mi się jedynie przejawem chciejstwa. Fantazją religijną zrodzoną z lęku, podobnie jak inne pomysły o zbawieniu.

Pytanie: Dlaczego tak mi się wydaje? I drugie pytanie: Dlaczego jestem jeszcze skłonny krytycznie traktować swoje intuicje w tym względzie, przypisując łatwo „zdrową słuszność” postrzeganiu „czysto zewnętrznemu” i swojskiemu złudzeniu codzienności? Myślę, że przyczyna tej nieufności do siebie leży w przekonaniu, że takie obawy i refleksje o egzystencji są czymś chorobliwym, jakąś upośledzającą nadwrażliwością, którą lepiej od siebie odpychać, żeby móc normalnie zanurzać się w życie tak, jak inni są w nim zanurzeni. Nawet przy całej świadomości, że to iluzja, ponieważ samo jej uświadomienie, nie przynosi wyzwolenia. Wyzwolenie byłoby możliwe dopiero po uniezależnieniu się od odczuć i emocji. A od nich niezależny nie będę, czegokolwiek bym sobie nie pomyślał i nie wyobraził. 

Wreszcie, nawet pomimo tak rozumianego wyzwolenia, pozostałaby zawsze kwestia „tego co nas śni...” Oznacza to, że mimo mojego odczucia chwilowej (bo tylko do śmierci) ulgi, cała reszta „tego co śni” pozostawałaby wciąż zanurzona we śnie (koszmarnym albo przyjemnym, sensownym albo nie). "Co z nimi wszystkimi? Przecież to też ja!" Wobec tego nierozwiązywalnego problemu jedynym wyjściem wydaje się odurzenie, przyjęcie iluzji i staranie o to, by zdawała się ona spójna, sensowna i satysfakcjonująca. Oczywiście, jeśli kogoś stać na taką hipokryzję i wyparcie. A więc zwykłe zanurzenie w życiu, w rzeczywistości, mniej lub bardziej cudownej i wymyślonej - z całą w nią wiarą - jest najskuteczniejszym rodzajem eskapizmu! Ratunek przed wrzuceniem w świat, to pełne w nim zanurzenie. Bez pamięci.

Rozmyślam o tym dziś, zastanawiając się, czy zapisanie tych rozważań sprawi, że tak jak w przypadku wielu innych myśli, pozbędę się ich z umysłu, że przestaną one zapładniać go swoim „nierozwiązaniem”. Jednak, czy chciałbym tego, przy jednoczesnym niewyzbyciu się emocji, które leżą u ich podstaw? Nie wiem, ale może tym razem ten eksperyment przynajmniej wskaże mi jakąś nową perspektywę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz