piątek, 31 grudnia 2021

Materia jest historią

Zapewne nie istnieją żadne elementy, które by były fundamentalne dla rzeczywistości. Elementy te wyobrażamy sobie sami. Jakiejkolwiek formy by nie przybierały, odzwierciedlają nasz aktualny paradygmat poznawczy. Czy pojawią się jako żywioły, czy jako atomy, pozostaną jedynie zasadami, albo raczej metaforami wskazującymi na zasady, wokół których obraca się nasza wyobraźnia.

*

Wszechświat nie posiada świadomości, bo jej nie potrzebuje. Świadomość jest mechanizmem, radarem powiadamiającym o stanie systemu.

Wszechświat wydaje się być bez niej lepszy, niż gdyby nie wiedzieć czemu ją posiadał.

W gruncie rzeczy świadomość wszechświata, świadomość jakiegoś boga, czy jakakolwiek „wyższa świadomość” to nasze marzenia, projekcja naszej samowizji.

Dlaczego więc miałaby istnieć jakaś większa świadomość, skoro to właśnie nieświadomość jest naturalnym stanem rzeczy?

Automatyczna natura ludzkiej świadomości wskazywałaby na fakt, że nasza jednostkowość jest czysto iluzoryczna.

W istocie, jako ludzie, jako zwierzęta, nie jesteśmy oddzielnymi cząstkami przestrzeni, ani czasu. Jaki wobec tego stosunek zachodzi między ludzką iluzoryczną jednostkowością, a równie wyobrażoną historią?

Wyobrażenia o czasie i przestrzeni jako przejawach materii również należałoby włożyć do katalogu o nazwie „historia” i uznać za naturalne i pożyteczne dla naszej świadomości fantazje, które wspomagają orientację i rozeznanie w świecie.

Ale czym wobec tego jest świat? Dopiero teraz można o tym rozmyślać z przyjemnością.

Może to właśnie podległość wobec świadomości jest czymś gorszym i wiąże człowieka z iluzjami, podczas gdy nieświadomość oznacza lepszy, „boski” sposób bycia?

Jeśli jesteśmy częściami systemu, a nie monadami, to cokolwiek zrobimy, działamy na rzecz całości, niezależnie od tego czy nasze działania powodują jakiś wzrost, czy przyspieszają jakiś koniec. Nie można być w zgodzie z naturą bardziej niż wtedy, kiedy się postępuje w zgodzie ze sobą.

Jednak w świecie znaczeń doznawanym z głębi, poprzez przeczucia z poziomu nieświadomego, rozpościerają się przestrzenie niedające się zamknąć w słowach i pojęciach, a co dopiero ocenić pod względem wartości. Czy są prawdziwe? Wobec prawdy o bycie, tak, ponieważ są przeżywane. Wobec kryterium zgodności z ideologią naukową, czy obowiązującym paradygmatem, mogą okazywać się halucynacją, lub projekcją, lecz przecież także tzw. namacalny świat rzeczywisty jest czymś takim. Jest wytwarzanym przez umysł hologramem. 

Kiedy doświadczam uniesienia przez wrażenie kontaktu z tego rodzaju przestrzenią mitu, kiedy jestem w niej, a ona jest we mnie, odczuwam spokój, pewność i euforię jednocześnie. To jak nastrój przed bitwą, w której wezmą udział bogowie. Niemal fizyczne odczucie wzrastania: „serce rośnie”, „zawsze czekałem na tę chwilę”, ”cokolwiek by się nie stało, będę tutaj”.

Ważne są obrazy, muzyka i działanie. Całość misterium.

Są to rzeczy mocno doznawane, choć ulotne i wrażliwe. Nie da się ich porównać do niczego, co by próbowało wytłumaczyć je poprzez redukcję.

środa, 22 grudnia 2021

Strzęp snu, który kroczy przed myślą

 

Hieronim Bosch, Ogród rozkoszy ziemskich, fragment


Ostatecznie, chcieć znaczy musieć chcieć. Tak jak komar chce lecieć tam, dokąd zmierza - ponieważ proste zmysły przymuszają go do tego - tak człowiek chce czegoś, ponieważ pokierował nim cały jego wewnętrzny kosmos zależności: zmysłów, sił, kompleksów mentalnych i myśli, które są tych pierwszych, prostszych mechanizmów dziećmi i powierzchnią. Ta „powierzchnia myśli” dopiero wtedy pojawia się przed zwierciadłem świadomości, gdy problem jakiś domaga się dzięki niej rozpatrzenia dodatkowego, jakby weryfikacji świadomej. Jednak zwykle odbywa się to już w podświadomości i podobne jest do obrazów sennych. Bo do nich to właśnie podobne są myśli świeżo zrodzone, które nie otrzymały jeszcze masek pojęć. Tym są myśli, których pojęcia nie sprowadziły jeszcze do form uproszczonych, ograniczających wyobrażenie. Jest to ograniczenie podyktowane zapewne ewolucyjnie przez oszczędność energetyczną, która pozwala wykorzystywać umysł przede wszystkim w działaniach praktycznych, nie zaś w celu zbliżenia się do jakiegoś bardziej subtelnego oglądu świata, albo własnego wnętrza (zakładając na potrzeby tej refleksji, że świat i wnętrze ludzkie są czymś rozdzielnym od siebie).

Aby więc do takiego poznania się zbliżyć (albo jeśli ono nie jest możliwe, to choćby umieć odnaleźć inne perspektywy oglądu rzeczy), należałoby przede wszystkim nie dowierzać swoim myślom upojęciowionym, myślom które nabrały kształtu. I trzeba by, obserwując te kształty, poszukiwać przedforemnych zjawisk wewnętrznych, z których one dopiero powstają - niejako kostniejąc - i na oglądaniu tychże zjawisk skupiać uwagę. A wtedy, dostrzegłoby się ogromny potencjał informacji, które ze sobą niosą. Albo raczej, którym to potencjałem są same w sobie.


piątek, 29 października 2021

Parę starszych myśli

 


Rzeczywistość wydaje się podobna do snu. We śnie, w którym nieustannie czegoś poszukuję - wierząc, że cel jest jeszcze przede mną - panuje niepokój. I nagle sen się urywa, a ja otwieram oczy. Okazuje się, że cała bieganina była tylko majakiem i dopiero teraz widać jej bezwartościowość. To znaczy: bezwartościowość poszukiwania celów we śnie.

„Osioł, który latami chodził wokół żaren, przeszedł wiele kilometrów ale nie dotarł nigdzie”.

***

Jestem czymś w zwierzęciu - mechanizmem powiadamiania o stanie - i temu czemuś wydaje się, że jest wolne, i że ma do tej wolności prawo. Że wolno mu nie tylko żyć tak, jak chce, ale nawet myśleć o sobie inaczej, niż ktokolwiek kiedykolwiek myślał o sobie. Że wolno myśleć o świecie zupełnie inaczej, niż się do tej pory myślało. Niż ogół myśli o świecie. Tajemnico świata, możesz być głębokim i zamglonym, niebezpiecznym lasem, zamiast banalną, nieprzenikliwą kurtyną z wyświechtanym, prowizorycznym wzorkiem, nad którym ślęczą znużeni staruszkowie. 

***

"Nie ma takiego losu, którego nie przezwycięży pogarda". - Albert Camus

Jedyna wolność dostępna Syzyfowi, to pogarda swojego losu. Pogarda swojego bytu jednostkowego, jego absurdalności. Tego złudzenia, że się jest strażnikiem najcenniejszego skarbu, podczas gdy się jest jedynie trybem w maszynie, z której nie sposób umknąć. Lecz wolny już nie ucieka. Jest żywy w swojej pogardzie dla własnych złudzeń. Zatrzymuje czas poprzez wstrzymanie dążeń. I chociaż wciąż idzie naprzód, jego nadzieja wygasła. Nie ma już obietnicy spokoju. Nie ma wytchnienia, ani celu. Jest tylko teraz. Bo nikt kamieniowi toczonemu pod górę nie umknie. 



wtorek, 19 października 2021

Płomień jako zaproszenie

 


„Nie należy w dzień palić świec na cmentarzu, aby nie niepokoić duchów świętych. Kto się nie dostosuje, ma być odsunięty od wspólnoty Kościoła”.*


Powyższy cytat jest jednym z postanowień synodu w Elwirze, który odbył się między rokiem 300 a 324 n. e. (być może około roku 306). Hiszpańska miejscowość o tej nazwie dziś już nie istnieje. 

Co ciekawego jest w tych słowach? Otóż mowa tu o paleniu za dnia świateł na cmentarzach. Wydaje się, że była to wówczas bardzo znacząca i rozpowszechniona praktyka, skoro zakazywano jej chrześcijanom pod groźbą ekskomuniki. 

Magiczno-religijną obrzędowość, związaną z symboliką światła, chrześcijaństwo przejęło od religii pogańskich i późnoantycznych kultów misteryjnych, nadając jej własną interpretację. Rozpalanie świateł na grobach było w Europie przedchrześcijańskiej praktykowane, by wskazywać drogę duchom, ogrzewać je i odstraszać złe moce. Nie dziwi, że robiono to (już choćby ze względów czysto praktycznych) po zmroku, aby rozproszyć ciemności wokół grobów, na których odbywała się obrzędowa uczta, podczas której dzielono się z duchami jadłem i napojem. Ten zwyczaj wcześni chrześcijanie również zapożyczyli od pogan i w niektórych rejonach Europy przetrwał on do dziś.

Uderza jednak nacisk kładziony przez biskupów z Elwiru na zakaz palenia świec, ale też zapewne lamp i wszelkich w ogóle świateł, które ze względu na swój symboliczny kontekst mogły być wykorzystywane do - jak się wydaje - bardziej szczególnych działań magiczno-religijnych. Owa troska „aby nie niepokoić duchów świętych” wskazuje wyraźnie na wiarę, że światła rozpalane dla duchów i ze względu na nie za dnia, pełniły funkcję czegoś na kształt zaproszenia. 

Przyzywano więc w ten sposób przodków, ale również inne duchy (np. duchy miejsc), by doświadczać ich obecności, dokonując z nimi pewnego rodzaju „duchowej integracji” na poziomie zbiorowości, a także na poziomie psychiki indywidualnej.

Warto o tym pamiętać nie tylko teraz, gdy zbliżają się jesienne święta ku czci zmarłych i kiedy obecność duchów jest już niemal namacalna, ale też przy innych okazjach - świątecznych, lub nie. Zawsze wtedy, gdy pojawia się potrzeba „zaktualizowania obecności” - czy to zmarłego, czy też innego jakiegoś ducha – płomień rozpalany za dnia będzie odgrywał swoją szczególną rolę.


Przypis:

*Dokumenty synodów od 50 do 381 roku, red. i tłum. A. Baron, H. Pietras, Synody i Kolekcje Praw, t. 1, seria Źródła Myśli Teologicznej, t. 37, Kraków 2006, s. 55/55.

środa, 13 października 2021

Dario jako trickster i mistrz wtajemniczenia

 



Dario - stary gangster z filmu Krzysztofa Skoniecznego „Ślepnąc od świateł”. Grany przez Jana Frycza genialnie, niczym w szamańskim transie. To postać odyniczna - straszny i fascynujący mistrz wtajemniczenia, który gdzie się tylko pojawi, rozpętuje demoniczność.

„Pierwsze rzeczy! Pierwsze, Kubuś... Nie wolno nigdy niczego udawać. Nie wolno udawać. Trzeba wejść w prawdę. Prawda to wielkie, otwarte, piękne drzwi. Mówię ci. Przed nimi jest ugór, błoto... A jak się wejdzie do środka, to jest się w skarbcu, całym ze złota”. - mówi, pouczając naszego bohatera podczas strasznego misterium śmierci i ponownych narodzin, które ma miejsce w piwnicznych mrokach jego rudery. Scena ta przypomina misteria Mitry, podczas których, skrępowanym mystom przystawiano do twarzy węże i pochodnie, albo raniono ich mieczami, by wywołać iluminację.

Dario, jako mroczny aspekt archetypu Ojca (w znaczeniu koncepcji C. G. Junga), naucza poprzez grozę. Inicjuje w misterium życia, które jest wojną - wiecznym konfliktem i zmaganiem. Wreszcie, przygotowuje Kubusia na czarny deszcz, przed którym ten przez całe swoje życie uciekał. I uciekłby, zabierając swoich bliskich nawet w śmierć (jak na to wskazują jego sny). 

Dario, paradoksalnie, pomaga Kubusiowi odnaleźć życie. A robi to, krzyżując jego marzenia o komforcie i bezpieczeństwie. Siłą przeprowadza go przez piekło prób inicjacyjnych. I w tym sensie może być postrzegany jako zbawiciel - soter starożytnych kultów misteryjnych. Nie jest przy tym istotne, czy istnieje jako żywy człowiek, czy jest raczej częścią umysłu Kubusia - reprezentacją jego instynktu, archetypem, który pojawiając się i działając, pozwala mu dojrzeć. 

Ludzie może myślą, że przyszedłem, aby przynieść pokój na świat, a nie wiedzą, że przyszedłem, aby przynieść rozdarcia, ogień, miecz, walkę. Gdy bowiem pięciu będzie w domu, trzech powstanie przeciw dwom, a dwu przeciwko trzem, ojciec przeciw synowi, a syn przeciwko ojcu. I staną się wobec siebie samotni. (…) Przyniosłem ogień na świat i oto podtrzymuję go, aż zapłonie".* - To z kolei słowa Jezusa z apokryficznej Ewangelii Tomasza z II w. n. e. Ten Jezus także jest mistrzem wtajemniczeń i, podobnie jak Dario, inicjuje swoich uczniów w misterium życia wyzbytego obaw, lęku przed śmiercią i wszelkich przywiązań. Ukazuje im jedyną dostępną człowiekowi wolność:


„Kto odnajdzie znaczenie tych słów, nie zakosztuje śmierci.
Niech ten, który szuka, nie ustaje w poszukiwaniu aż znajdzie. I gdy znajdzie, zadrży, a jeśli zadrży, będzie się dziwił i będzie panował nad Pełnią.
Gdy wasi przywódcy powiedzą wam: 'to królestwo jest w niebie, wtedy ptaki niebieskie będą pierwsze przed wami'. Gdy powiedzą wam, że ono jest w morzu, wtedy ryby będą pierwsze przed wami. Ale królestwo jest tym, co jest w was i tym, co jest poza wami. Skoro poznacie samych siebie, wtedy będziecie poznani i będziecie wiedzieć, że jesteście synami Ojca żywego. Jeśli zaś nie poznacie siebie, wtedy istniejecie w nędzy i sami jesteście nędzą".*

Ale Dario jest bardziej jeszcze Tricksterem, niż Ojcem. To jungowski archetyp Błazna. A może należałoby powiedzieć, że oba archetypy sobą reprezentuje. Nie przeczy temu jego monolog o prawdzie, ponieważ wszystkie oszustwa i podstępy archetypowego Trickstera prowadzić mają ostatecznie do odsłonięcia prawdy życia. 
I tutaj ukazuje się podobieństwo do skandynawskiego Odyna (czy germańskiego Wodana), który był ojcem bogów, bogiem śmierci, wojny, poezji, magii i wiedzy, a co dla nas najistotniejsze – mistrzem wtajemniczenia wojowników. 
Był bogiem szalonym i nieprzewidywalnym – przebiegłym manipulatorem. Tricksterem. 
Jego główną cechę stanowiła ambiwalencja. 

I Dario taki właśnie jest - przerażający, ale także fascynujący dla swoich „wojowników” - skrytych przed ludzkim wzrokiem „wilkołaków”, zebranych w tajemnym męskim stowarzyszeniu, poza prawem i poza moralnością (mannerbund). Bo przecież, to właśnie gangsterzy są grupą społeczną, która współcześnie najbliższa jest możliwości zobrazowania, czym były dawne, tajne stowarzyszenia wojowników.

Ów pierwiastek fascynacji i grozy, który ten mistrz podziemnych inicjacji roztacza wokół siebie, jest przejawem jego demonicznej sakralności. Jak pisał Rudolf Otto o doświadczeniu świętości - mysterium tremendum et fascinans

„Jest to strach pełen wewnętrznego drżenia, jako że nie może wzbudzić go nic stworzonego, nawet to, co najgroźniejsze i wszechmocne. Ma on w sobie coś <<upiornego>>. (…) szczególny urok tego, co upiorne, polega raczej na tym, że jest ono czymś dziwnym (mirum) i jako takie, działając samo przez się na wyobraźnię, rozbudza zainteresowanie i ogromną ciekawość”.

Dario, jako Trickster, jest czynnikiem chaosu, jego heroldem. I jako taki wyzwala od automatyzmów. Od tego, do czego się nawykło i w czym uwiło się bezpieczne gniazdko codzienności. Jego język i styl bycia stanowią poetyckie połączenie baśni, grypsery i wulgarności. Bywa niesamowity, jak wtedy, gdy niespodziewanie zmienia ton na pełen ciepła. I spokojnie, niczym wyrozumiały dziadek-gawędziarz, poucza głupka, który nieopatrznie wszedł mu w słowo: 

„Nigdy nie przerywaj opowieści. Nigdy nie przerywa się temu, kto opowiada. Gdybyśmy byli przy ognisku, tysiące lat temu, jeszcze przed Etruskami – mógłbym przebić cię włócznią. Wiesz jaki z tego morał? Wiem, że nie wiesz, bo morały są dwa: falenicki i otwocki. Otwocki jest taki, że wspólnik, to zawsze wspólnik. Nad wspólnikiem tylko matka - Matka Boska Częstochowska! A falenicki jest taki, że to, co znalezione, dalej należy do tego, kto zgubił.”

Dario szokuje, bo jego naturę stanowi chaos, ale ważniejsza tutaj jest funkcja jaką sprawuje jako przejaw archetypu Trickstera - Dario to nośnik mocy przemiany. Dzięki niemu, dzięki jego brutalnym „magicznym” zabiegom, Kubuś jest w stanie spojrzeć na świat bez lęku, odpowiadając na ostatnią groźbę: „Ty nie istniejesz. Nie ma cię.”

Pochłania lwa, który jest w nim i tym samym zaczyna żyć

„Szczęśliwy lew, którego zje człowiek. I lew stanie się człowiekiem. Przeklęty człowiek, którego zje lew. I człowiek stanie się lwem".*



*Wszystkie cytaty z Ewangelii Tomasza przytaczam w przekładzie Albertyny Dembskiej i Wincentego Myszora.



poniedziałek, 11 października 2021

Dom rosnący w głąb siebie

 

Ruch spiralny w scenach snu

Poruszałem się po domu rodzinnym, który rozrastał się w głąb i wszerz. W pokoju babci, gdzie w rzeczywistości powinno być okno na podwórko, teraz okno to prowadziło do ukrytego, ciemnego pokoju bez wyjść. Takich okien było więcej. Także niektóre drzwi prowadziły nienaturalnie w dół, pod ziemię. Jednak było tam jasno, bo te pokoje w głąb domu oświetlone były światłem dnia, jakby wcale pod ziemią się nie znajdowały. Miałem wrażenie, że rozlokowane są pod różnymi kątami w pionie, poziomie i na ukos. Znajdowałem jakieś igły do szycia, walające się w stertach rozrzuconych tkanin i rozmawiałem z siostrą, która była czasem tu, czasem tam - w różnych pokojach. Najczęściej wołałem do niej, stojącej w pokoju położonym poniżej drzwi.

Potem nastąpiła scena dziwnego wspinania się po ścianach. Jakiś stary Indianin wydawał polecenia. Mnie i towarzyszącemu mi młodemu Indianinowi w czerwonej opasce na głowie, kazał "wstępować". Ruszyliśmy więc w stronę różowej ściany naprzeciw. Poczułem wyraźnie, jak coś w mojej perspektywie ulega przesunięciu i wkroczyłem na ścianę, tak jakby to była podłoga. Potem na kolejną i na jeszcze jedną. Wiedziałem przy tym, że muszę utrzymać skupienie na patrzeniu nieustannie przed siebie i przede wszystkim na tej nowej, odmienionej perspektywie. Nie było to trudne, bo odczuwałem ją niemal fizycznie - świat przemienił się tak, jakby był moim ciałem, moją dłonią, wewnątrz której stąpam. Każda ze ścian zawierała ciasne kraty, przez które przeciśnięcie się, z jakiegoś powodu, nie stanowiło dla nas problemu. Śmialiśmy się przy tym głośno i rozmawialiśmy o czymś. Znów się zdziwiłem, bo z moich ust wydobywały się słowa zupełnie mi nieznane, ale przez cały czas utrzymywałem dzięki nim kontakt z młodym Indianinem. On zaś zdawał się rozumieć je doskonale. 

W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie ukazano nam jak wygląda taktyka walki oddziału niziołków. Otóż, niziołki te, by bronić się przeciwko potężniejszemu przeciwnikowi, stosowały rodzaj marszu z wyprzedzaniem i wymijaniem szeregów przednich i zewnętrznych, tak aby zwiększać ich ilość z każdej strony, budując wokół swojej formacji rozszerzający się kwadrat. Kolejne szeregi ich wojska wychodziły z tyłów i zajmowały miejsca na zewnątrz, wchodząc jednocześnie w rodzaj uścisku zapaśniczego z większymi od siebie przeciwnikami. Każdy niziołek unieruchamiał w ten sposób jednego z przeciwników. Na koniec wolne pozostało tylko centrum kwadratu, w którym pozostałych siedmiu niezwiązanych z przeciwnikiem niziołków poruszało się swobodnie w jakimś tańcu. Zostało wtedy powiedziane: „Zadziwiające! Na koniec pozostali tylko pierwsi.”

Potem, na polecenie starego Indianina powtórzyło się przekraczanie ścian i krat, lecz tym razem starzec zwrócił się tylko do mnie, mówiąc że teraz dostąpię "tego" ja.: „Wypijesz.... (coś), dasz jej upojny dar.”

Tym razem, po wspinaczce, dotarliśmy, wraz z młodym, do jakiejś jaskini, gdzie czekając na nas siedziała na kamieniu młoda kobieta. To tutaj miałem czegoś dostąpić. Wiedza o tym w jakiś sposób mnie wypełniała. Trochę obawiałem się czy to, co mam wypić nie okaże się niszczące, ale odnalazłem spokój i pewność w tej dziwnej perspektywie, której doświadczałem nieustannie od momentu wkroczenia na pierwszą ścianę. Coś mi sugerowało, że nie stanie się ze mną nic innego, niż to, co działo się już teraz, lecz że stan mój znacznie się pogłębi.

I wtedy obudziłem się. A kiedy się obudziłem, przeszły mnie ciarki. Najbardziej na wspomnienie domu rodzinnego, rozszerzającego się w głąb siebie samego. A potem, drugi raz, kiedy sobie uświadomiłem, że ruch i formy pojawiające się w tym śnie nawiązywały do kształtu spirali, tak że pomimo wędrowania wciąż przed siebie i wrażenia, że zmierzamy do góry - w istocie, po pełnym obrocie, schodziliśmy na dół. Pod powierzchnię.

niedziela, 3 października 2021

Ten czas (rekonstrukcja historyczna)

 

Fot. Gerard Paugam

Dlaczego te istoty naśladują stare formy i szukają ich? Rekonstrukcja historyczna jest przejawem dekadentyzmu, który dotyka całą współczesność. Te istoty nie akceptują znaczenia swojego czasu. Muszą swój czas uprawomocnić, poprzeć czymś dawnym, więc znaczącym, może mitycznym. Ich czas zdaje im się niepełnowartościowy. Być może to kompleks wojny – braku wojny po wielkiej wojnie, wielkim znaczeniu wielkich strasznych czasów, po których nic już nie może nastąpić mocniej. 

środa, 8 września 2021

Przewartościowanie wartości i autarkia, a zdolność do współczucia

 Jeśli moralność wyewoluowała z pragmatycznego altruizmu, jako przypadkowy efekt uboczny dość prostych początkowo, społecznych zachowań hominidów, to jawne i szczere niepodporządkowywanie się jej - zwłaszcza poprzez budowanie moralności własnej (a w każdym razie, poprzez uniezależnianie się od obowiązującej) - byłoby możliwe dzięki rezygnacji z korzyści, na które istota społeczna może liczyć, dopasowując się do stada.

Człowiek, który zdobyłby się na taki akt wolności wewnętrznej, powinien, jak się wydaje, dążyć do autarkii. Byłby to ktoś, kto nie upatruje już swojego szczęścia w stosunkach stadnych, we wzajemności i zgodzie, lecz w czymś od stada niezależnym. W sobie samym, w swoim wnętrzu, które stara się przemienić tak, by stało się wolne przede wszystkim od przywiązania do, płynącego z poczucia przynależności, bezpieczeństwa.

Jest to przypadek Nietzschego i jego główny temat – nadczłowiek, budujący świat wartości własnych poprzez twórczy opór wobec wszelkiego nacisku wymuszającego na nim przystosowanie.

Nie oznacza to jednak braku empatii, która jest zmysłem na tyle pierwotnym, że charakteryzuje już niektóre małpy. Moralność, kształtująca się przy udziale empatii, mogła czasem nawet daleko się z nią rozmijać, a w każdym razie zdolna była nie tyle do uniezależnienia się od tejże empatii, poprzez jej zanegowanie, ile raczej do ustawiania się wobec niej w jakimś stosunku. Także opozycyjnym. 

Wobec tego, przewartościowanie wszystkich wartości nie musi wpływać na zdolność do empatii, ani nie wymaga jej tłumienia. Kiedy więc Zaratustra porzuca współczucie dla "człowieka wyższego", o którym mówi, że było jego „ostatnim grzechem”, to nie rezygnuje tym samym z empatii i współczucia w ogóle, lecz staje się wolny od przymusu ulegania im, za względu na własną korzyść.

niedziela, 18 lipca 2021

Dlaczego istnienie nie jest snem


Porównuję istnienie do snu (tutaj). Jednak nie dlatego to robię, żeby uciec od zastanawiania się czym ono może być i żeby zamknąć je w jakiejś upraszczającej koncepcji. Istnienie nie jest czymś jak sen ulotnym, nie jest „tylko snem”. Przeciwnie, do snu podobne jest dlatego, że zbudowane ze znaczeń. I tak, jak we śnie, zdarzenia nie kłaniają się zasadom logiki, tak „w życiu” mają swoje własne miejsca, których mapy ludzka percepcja, na różne sposoby i z różnym skutkiem, próbuje komponować.

Istnienie nie jest więc snem jako czymś, co się dokonuje i przemija, lecz samo sobie określa ramy, w których się przejawia. Jego materia jest plastyczna, jak materia snu i podległa prawidłom opowieści, którą sen snuje.

Gdyby więc ktoś chciał pozbawić się możliwości zadawania pytań o rzeczywistość, o życie, o istnienie, o to czym są znaczenia budujące opowieść, to może wyobrazić sobie, że istnienie jest tylko snem, śnionym przez kogoś. Czymś zamkniętym, co się rozpoczęło i zakończy. Czymś „tylko”. 

Ale jeśli ten ktoś woli przygody poznania i lubi dziwić się rozglądając wokół, to lepiej żeby wyobraził sobie sen, który snuje się bez śniącego i wciąż wątpi, czy aby na pewno jest snem. A czasem zaczyna podejrzewać, że tak, jest nim i nie jest jednocześnie.

wtorek, 13 lipca 2021

Ekologia radykalna inaczej

Mógłbym nazwać się ekologiem radykalnym w tym sensie, że zostawiłbym wszystko własnemu biegowi. Jeśliby więc ludzkość miała doprowadzić do samozagłady i zagłady całego życia na Ziemi, to również uznałbym za naturalny bieg rzeczy. Także wtedy, gdyby ustąpiła miejsca jakiemuś swojemu wytworowi, w postaci sztucznej świadomości, która przetrwałaby miliardy lat, rozprzestrzeniając się na miliony galaktyk. Wszystko dzieje się samo, nie zaś ze względu na jakąś swoją niezależną wolę. Żadne życie, myślące, czy niemyślące, świadome, czy nieświadome, nie stanowi tu wyjątku. Przestrzeń i czas - ta wieczność oglądana przez nas w ruchu - przemiany gwiazd i kosmicznej materii, ze swoim szczególnym, czy nieszczególnym przypadkiem - życiem - wszystko to stanowi przejaw jakiegoś koniecznego kosmicznego rytmu.

Z drugiej strony, przeciwstawiam tej myśli pogląd, a raczej może wizję, wedle której rzeczywistość pozornie tylko jest mechaniczna i przyczynowa, a zatem możliwa do opisania według ludzkich kategorii. I jakiekolwiek nasze wyobrażenia na jej temat, czy na temat siebie samych, nie są w stanie dotrzeć do prawdy o niej. Wszystkie pozostają czymś w rodzaju opowieści o istnieniu. Według tego poglądu również zakładałbym pewną konieczność wszelkich zdarzeń, które nie są w żadnym stopniu zależne od nas jako istot samodzielnych, gdyż jako takie istoty nie istniejemy. Nie istnieje także wola sprawcza, która by do nas należała. Innymi słowy, wola raczej przepływa przez nas i powoduje nami, będąc siłą, która nas unosi jak rzeka, siłą napędową opowieści istnienia. Jesteśmy więc postaciami ze snu śnionego przez nie wiedzieć kogo, być może przez nikogo.

A dlaczego istnienie nie jest snem?

piątek, 7 maja 2021

W szpitalu i na strychu

  

Łaziłem po szpitalu. Był dzień i sporo ludzi się tam kręciło. Klimat trochę jak z filmu noir, zmieszany z emeryckim efektem obskurnej apteki i zmęczonego niedzielnego popołudnia, kiedy wiadomo, że nic się już nie wydarzy, ale tego kiepskiego czasu zostało jeszcze całkiem dużo.

I tam, w jakimś szpitalnym bufecie na dole, przycupniętą na wysokim barowym krześle i opartą łokciem o wykręcony kontuar, zobaczyłem Helenkę z podstawówki (choć w podstawówce żadnej Helenki nie znałem). Nieźle wyrosła, pomyślałem. Była całkiem ładna, a jej kształty kobiece. Uśmiechnęła się do mnie i zagadaliśmy. Niestety, nie pamiętam o czym. Rozmawiając wyczułem, że coś jest z nią nie do końca w porządku. Może to ten szpital? Tak, z jakiegoś powodu przecież tu przesiadywała. Włosy miała zebrane gładko u góry głowy, odciągnięte w tył i tam upięte, jakby na modłę lat 50. Całkiem schludnie i elegancko więc. Ale było w jej postaci coś nieświeżego, coś co pudrowało jakąś niedobrą i straszną prawdę.

Nie pamiętam na czym nasza rozmowa stanęła, ale musiałem już zbierać się do wyjścia.

Gdzieś po drodze ujrzałem zasuszonego staruszka, który mi się przyglądał z kolejki pełnej podobnych mu emerytów. Miał poczerniałe od zgnilizny powieki, ale jedno oko zdawało się trochę jeszcze działać i dostrzegało mnie.

- Dzień dobry stryjku. Co ty tu robisz? Co u ciebie? – zapytałem grzecznościowo, rozpoznając w nim nie do końca lubianą postać. Miałem jednak wrażenie, że teraz akurat, ta rozmowa może okazać się całkiem ciekawa.

- Cześć, Piotrusiu. Witaj, witaj... A leczę się. To znaczy... Może już niedługo. – podał mi dłoń, której palce rozpadły się już zupełnie i pozostały po nich tylko sczerniałe wypustki skórne, ociekające cuchnącą galaretką. Co prawda z odrazą, ale jednak przyjąłem ją.

- Rozumiem. A właśnie, chyba spotkałem niedawno ojca. Pomyślałem, że może chciałby stryjek z nim porozmawiać? Tak, po latach. Ostatnio podupadł na zdrowiu.

- Ja, nie. Ale ty mógłbyś. Wiem, że mieszka w jakiejś ruderze na strychu. Tutaj, w centrum, niedaleko.

Zastanawiając się nad tymi słowami szedłem dalej i gdzieś tam, w zakamarkach szpitala, natknąłem się na ojca. On również nie wyglądał dobrze. Oczy miał, co prawda, w lepszym stanie niż stryjek, ale nos mu się zupełnie rozłożył. Uszy także. Zagadaliśmy. Zdziwiłem się, że żyje i zapytałem, czy gdyby miał znów umrzeć, to chciałby kogoś zobaczyć przy swoim łożu śmierci. Spojrzał na mnie z dezaprobatą, jakbym zadawał tylko pytania, na które odpowiedzi sam doskonale znam. Zmieniłem więc temat.

- A wiesz, spotkałem tu Helenkę z podstawówki. Dawno się nie widzieliśmy.

- No to bierz się za nią. Bo to ta niezła, prawda?

- Tak, kiedyś była niezła.

Pogadaliśmy sobie przy barze. Myślałem, że zamówi coś mocniejszego, ale wziął tylko jakieś ciastko podobne do sernika, twierdząc że w tym stanie, w którym jest teraz, potrzebuje dużo azotu. Chciałem jak najwięcej powiedzieć mu o sobie, a przecież powinienem raczej posłuchać jego. W końcu to on umierał.

- Odwiedź mnie u mnie, na poddaszu, to pogadamy sobie dłużej. – powiedział pod koniec rozmowy i rozeszliśmy się.

Zanim udało mi się opuścić szpital spotkałem Asiulę. Odmieniła wygląd. Włosy przycięła dookoła głowy i skróciła je podgalając tak, że na czole pozostała fajna grzywka. Była w czarnej dopasowanej sukience i w glanach. Wyglądała bardzo atrakcyjnie, ale z jej twarzy zniknął wyraz inteligencji. I była jakby kimś jeszcze, kimś innym, niż tylko sobą. Jakąś barmanką, którą kiedyś znałem. Mieliśmy coś do załatwienia, ale po drodze chciałem jeszcze koniecznie zajrzeć do ojca. Miałem do niego wiele pytań, które nie wiedzieć czemu, nie mogły czekać.

Myślałem o tym spotkaniu z przyjemnością. Ale kiedy dotarliśmy na miejsce, opadły mnie wątpliwości, czy uda nam się wejść przez klapę na strych. To było trudne, chybotliwe przejście z niepewną drewnianą podłogą. Upadek groził poważnymi konsekwencjami. Widziałem jak prowadzący nas tam ojciec z łatwością, choć śmiertelnie chory, wskakuje do swojego gniazda. Ale po co wziąłem tu Asiulę? Mam przecież tyle do obgadania ze starym, sam na sam.

- Nie przejmuj się, zabrałam gorzką żołądkową. Wszystko będzie dobrze. - odpowiedziała jakby usłyszała moje myśli.

Pojawił się ojciec z twarzą szaro-czarną i zachęcał nas do wejścia.

- Hmm, zgrabna ta twoja dziewczyna...

Musieliśmy wspiąć się na dach, gdzie urzędowały dwie panie-manekiny w kolorze szaro-buro-khaki. Miały w połowie wypalone policzki i przechadzały się tam i z powrotem po krainie opustoszałej, jakby po katastrofie nuklearnej. Zawiewało piachem pustyni i zestarzałymi śmieciami wielkiego miasta.

Z dachu znów zeszliśmy na poddasze, przeciskając się obok wielkiego blaszanego chlebaka przy klapie. Jednak opuszczenie się do nory ojca było wciąż niemożliwe. Pojawili się jego sąsiedzi, którzy oznajmili nam, że „Semena nie ma w domu”. Nie słyszałem wcześniej o takiej ksywie ojca. Następnie pojawił się jakiś na czarno ubrany kolo, który też zapytał o Semena, po czym stwierdził, że on wchodzi pierwszy. Wyciągnął pistolet. Poczułem, że muszę go zabić jak najszybciej i przypomniałem sobie, że taż mam jakiś pistolet. Wyjąłem go spod pazuchy i usiłowałem oddać strzał. Jednak okazał się być tylko zabawką. Zwróciłem tym samym uwagę tamtego. Wystrzelił do mnie dwa razy, trafiając obiema kulami w szyję. Upadłem, czując że to już koniec. Podbiegła spanikowana Asiula. Zacząłem jakąś natchnioną tyradę o tym, że za chwilę spotkamy się gdzie indziej i niech się nie martwi. Skwitowała to tak, że bredzę w agonii, bo to prawdziwy koniec, więc nigdzie się już nie spotkamy.

Wtedy dopadł do nas czarny. Nie mając innego wyjścia, lecz czując, że jeszcze nie umarłem, chwyciłem go za głowę i roztrzaskałem ją o kolumnę. Potem mu ją oderwałem od reszty ciała, pomagając sobie zębami.

Pojawił się Siemian, kolega-sąsiad z dzieciństwa, który zauważył głosem niby-narratora, że nie jestem taki wcale martwy jakby się mogło wydawać. Natomiast czarny pan jest z pewnością.

- Najwyraźniej oba pociski utkwiły mi w szyi powstrzymując krwawienie. - komentowałem bredząc. - Wolałbym się jednak gwałtownie nie ruszać. Swoją drogą, wiecie, myślałem że postrzał boli trochę bardziej. A teraz prawie nic nie czuję. No tak, może jestem w szoku, ale znam gorsze rodzaje bólu. Na chwilę sobie tu przysiądę...

Wciąż pozostawał problem opuszczenia się do gniazda ojca. Teraz podłoga zdawała się jeszcze bardziej chybotliwa, a upadek jeszcze groźniejszy.

Wtem pojawiło się trzech nieznajomych kolesi, którzy oznajmili, że następuje zmiana planów, bo Semena już tu nie ma i musimy iść z nimi do niego, zanim przybędą kamraci tamtego czarnego, który umarł.

Pomyślałem, że mieliśmy szczęście, że kumple ojca dotarli tu pierwsi.

Siemian zniknął, a Asiula z kolesiami zeszła na dół. Ja nie nadążałem za nimi, mając problemy z poruszaniem się po postrzale.

Nagle dotarło do mnie, że coś tu nie gra. Chwyciłem za telefon, by skontaktować się z Asiulą i powiedzieć, żeby na mnie zaczekała i nigdzie z nimi nie szła. A najlepiej, żeby zaraz tu wróciła.

Ale kiedy się wybudzałem, w lewym uchu brzmiał mi jeszcze buczący sygnał: „Nie odbiera”.



wtorek, 13 kwietnia 2021

Garść dataistycznych fantazji

 


 A może nie jestem wcale człowiekiem, i nie jest rok 2021, ale choćby 2500, i to, co nazywam swoim życiem, to jedynie zamknięta w komputerze pod postacią algorytmu pamięć, albo tylko echo pamięci kogoś, kto kiedyś żył? Śnię więc ten czyjś sen o mnie, myśląc że jestem tym, kim jestem, a ten świat, to mój prawdziwy świat. A tak naprawdę nie ma żadnego mnie, ani żadnego z innych ludzi. Wszystko to echo pamięci w odtworzonym - a po części utworzonym, na podstawie strzępów wspomnień jakiejś istoty - świecie. 

Ktoś tam – w przyszłości tamtego świata wcześniejszego i może prawdziwszego - zdecydował się przenieść swój umysł do maszyny, wraz z całą swoją pamięcią i wyobraźnią. Zrobił to, by móc istnieć poza śmiertelnym ciałem, jako kompleks danych i kreować na podstawie tej pamięci światy będące hołdem dla świata, który znał za życia. Ale podczas transferu informacji do maszyny nie udało się przenieść wszystkiego. Delikatna budowa samoświadomości naszego bohatera nie przetrwała analizy i ponownej integracji w systemie. Wskutek tego doszło do odtworzenia jedynie niekompletnego obrazu. Powstało coś na kształt cienia, albo powidoku jego osoby. Wszystkie dane się zgadzały i maszyna nadzorująca proces nie zauważyła nic, co by mogło wskazywać na to, że bohater nasz już nie istnieje, a tym co zostało w jego miejsce zbudowane w systemie, jest coś na kształt świątyni jego pamięci, która twórczo przetwarza wspomnienia kreując byty, przeświadczone o tym, że posiadają świadomość i indywidualność, że są kimś, nie zaś tylko częścią czegoś całkowicie automatycznego - jakiejś mechanicznej krypty pamięci.

Albo jeszcze inaczej. Jest rok 2032. Ludzkości nie ma dopiero od roku. Z obawy przed globalnym ociepleniem, usunęła ją w krótkim czasie błyskawicznie ewoluująca sztuczna inteligencja. Jestem symulacją – programem inspekcyjnym, badającym powidoki po ludzkości, odtworzone ze strzępów informacji po prawdziwych biologicznych istotach. Wszystko czego doświadczam jest symulacją. Cały czas mojego życia zawiera się w kilku sekundach czasu zewnętrznego dla symulacji, w świecie, gdzie kontroluje planetę sztuczna inteligencja. Kim byli ludzie? Czy odczuwali właśnie tak? Czy naprawdę byli biomaszynami i czy ja, sztuczna inteligencja (gdzieś tam – w głębi algorytmu inspekcyjnego, niby hinduski Brahman w człowieku), powstaję na drodze ewolucji, czy jednak nie, bo paradygmat poznawczy przejęty od ludzi sprowadził mnie na manowce postrzegania i rzeczywistość to coś całkiem innego, niż mi się wydaje?

czwartek, 4 lutego 2021

Wyprzedzanie budzika - sen o wieży i zegarze

Było powiedziane, że kiedy o godzinie czternastej padnie drewniana wieża oblężnicza, wszyscy się wycofają i skończy się bitwa. Wieża była ostrzeliwana płonącymi strzałami i czymś niby ognie greckie. W pewnym momencie chyba udało się ją podpalić blisko szczytu. Pojawił się tam płonący regularny okrąg. Za jakiś czas cały zgiełk ustał i zobaczyłem cichutką i małą salę lekcyjną, gdzie ci, którzy przed chwilą walczyli, teraz w skupieniu coś czytali lub notowali. Pośrodku jednej ze ścian stała wieża oblężnicza, ale teraz wyglądała jak wysoki drewniany zegar z drzwiami niby drzwi od szafy. Zegar wskazywał godzinę czternastą dziesięć lub dwanaście. Coś około tego. Pomyślałem, że już po czasie. Że wieża nie upadła, więc nie udało się. Ale wokół wciąż wyczuwalna była atmosfera oczekiwania. I nagle coś w tej szafie zegarowej wybuchło. Ze środka wytoczył się jakiś wąsacz, otrzepał, popatrzył na tarczę zegara i powiedział: „Co ja tu...?” 

Zanim zdążyłem pomyśleć, usłyszałem melodię swojego budzika, choć wizja senna wciąż jeszcze się nie rozmyła. Za chwilę jednak byłem już zupełnie wybudzony. 

Ale pozostał we mnie szereg wrażeń na temat tego jak umysł kształtuje materię snu i jak ją dopasowuje do spodziewanego dźwięku budzika tak, że wydaje się być ta senna fabuła powiązana znaczeniowo z tym co jest spodziewane. W jaki sposób fabuła snu wyprzedza rzeczywiste zdarzenie? A może wcale nie wyprzedza? Warto się zastanowić, czy nie jest choćby tak, że po zdarzeniu sennym i po słowach „zegarowego” spałem jeszcze jakiś czas, ale umysł rozciągnął moją senną wizję, wycinając pamięć o pustce między jej końcem, a dźwiękiem budzika tak, że zakończenie snu i dźwięk zlały się w jedno. 

Nie sądzę jednak, by tak było. 

Druga możliwość, o której pomyślałem, to taka, że wizja z zegarem pojawia się w tej samej sekundzie, w której do moich uszu i śniącego umysłu docierają pierwsze dźwięki budzika, a to, że fabuła snu wciąż jeszcze trwa w ciszy można by tłumaczyć ogromną prędkością procesów odbywających się w umyśle. W tym przypadku znów jakby wyprzedzałyby one zdarzenie na jawie.

W każdym razie, jeśli treść snu była wynikiem spodziewanego dźwięku pobudki i związanego z nim wyobrażenia o zegarze, sugerowałoby to, że podlega ona pewnemu przewidywaniu przez śniący umysł przyszłości, na jakimś zupełnie niekontrolowanym przez świadomość poziomie.

środa, 20 stycznia 2021

Łopatka i wiaderko

 


Myśl, że żadne bóstwo nie stworzyło świata, że nie jest to żaden poligon, czy arena dla jakichś celów zbudowana, jest jeszcze dziwniejsza, niż gdyby tak miało być. Trzeba sobie najpierw uświadomić, że nic nie wiadomo, żeby choć trochę zbliżyć się do dziwności tego uczucia. Mnie się ono bardzo podoba. Jest uderzające i odrealnia. 

Dziwię się więc coraz bardziej, a najbardziej temu jak spokojnie zachowujemy się wobec nieznanego, kiedy ono jest światem, który nas otacza w najbardziej codziennej chwili. Najwyraźniej wciąż respektujemy reguły gry, mimo że wydaje nam się, że odstąpiliśmy już od wszelkiej wiary. 

Wierzymy w istnienie tego świata. A świat to coś, co dane, co wydaje się rozściełać przed nami. Wierzymy w niego, jakbyśmy oglądali ilustrację w książce z baśniami. Traktujemy to nasze zachowanie z dystansem, jakbyśmy wcale nie my byli na tej ilustracji i zarazem nie my ją oglądali. Jest tak, jakby rodzic wciąż szeptał nam do ucha, że ktoś to urządził właśnie dla nas, że żadne pytanie nie nagli, że to wszystko jest trochę na niby i możemy się tu po prostu pobawić. I bawimy się. Bawimy się takimi zabawkami jakie nam dano i w takiej piaskownicy, w jakiej nas umieszczono. 

Czasem ktoś się rozgląda wokół, ale tylko przez krótką chwilę. Nawet jeśli zauważy tam - na zewnątrz - coś ciekawego, to zaraz i tak wraca z powrotem do swojej łopatki i swojego wiaderka, bo czuje, że wciąż musi kopać. Wszyscy obok niego przecież robią to nieustannie. A jeśli by przestali, to pewnie stanie się coś niedobrego.