wtorek, 30 października 2018

Anima mundi




"To, co widzimy i kim się zdajemy jest snem jedynie. Snem śnionym we śnie."

„Piknik pod Wiszącą Skałą” z 1975 r. w swoim niebezpośrednim oddziaływaniu przypomina „Stalkera” Tarkowskiego, ale co innego stanowi jego ukrytą treść. Kontemplacja seksualności, to kontemplacja natury. Jaszczury i ptaki wskazują już na początku, że cały kosmos jest seksualnością - niemówienie i niesłuchanie, drżenie powietrza i rozgrzanych skał. Otchłań milczy i drży w niewiedzy o sobie egzotycznych ptaków i jaszczurów. W otwartym jasnym niebie i w bezcelowości życia, która wyraża się nieskończonością funkcji jego składowych. Otchłań drży ciepłem, poza dobrem i złem. Prześwieca w zdziwieniu kolcami i rażącymi kolorami zwierząt. Prześwieca w dziwnych, zawsze inaczej widzianych przelotach stad ptaków. W skałach i białych, podartych sukienkach dziewcząt.

Nasza własna natura jest podobnie konieczna i przypisana do nas, jak właściwy nam charakter pisma, którego próba zmiany jest drogą przez mękę, gdzie ma się wrażenie przymuszania się do czegoś zupełnie nie swojego, obcego, właściwego innemu, a więc zdrożnego. Do czegoś we właściwym sensie złego.
Ale może to nie my mamy przypisaną nam naturę – każdy swoją – ale raczej ona ma nas? Chociaż czujemy, że ją posiadamy chyba już od momentu, do którego możemy sięgnąć pamięcią, to czy tak naprawdę możliwe jest posiadanie czegoś co nami kieruje, włada, warunkuje nasze odczucia, myśli, postawy?
Od kiedy zaś ją mamy (zapewne dawniej to, co tu nazywam naturą, nazwano by duszą), utożsamiamy się z nią, dzieląc świat, którego doświadczamy, na rzeczy "mniej swoje" i "bardziej swoje". W tym więc sensie, nasza natura, naprawdę będąc otchłanią natury, a zatem nie podlegając nam, decyduje całkowicie o naszej woli i o naszych losach, władczo pozwalając nam siebie jedynie podglądać, jak przez okopconą szybkę, a podglądanie to nazywać "naszym życiem".

piątek, 19 października 2018

Zwierzoludzie


I nagle znalazłem się pośród rozpoczynającej się legendarnej jesieni zwierzoludzi, którzy nie są ani ludźmi, ani zwierzętami. Zmysłowa ich religia osnuta jest wokół światów, które są wszystkie tym światem. Czasem bardziej zwierzęcym, a czasem trochę ludzkim, i tak jak oni, pięknym lub szpetnym, dzikim ale zmieszanym z plugastwem cywilizacji. Zwierzoludzie, nie wszyscy, lecz wielu z nich, oswoili się z ogniem i odnaleźli w nim swojego boga. Jednego z głównych, obok lasu i nocy. Nie ma między tymi bogami odwiecznej wojny. Nic u zwierzoludzi nie ma rangi absolutnej. Nic nie jest zakończone zupełnie i nic nie jest doskonałe.

środa, 19 września 2018

2018.09.19


Patrzę na poranne słońce i wyobrażam sobie co jest dalej. Przestrzeń kosmiczna. Myślę, jak bym się tam czuł. Pewnie niespecjalnie dobrze. Jestem przykuty do Ziemi, całkowicie zależny od tego pęcherzyka światła i ciepła, gdzie czasem pojawiają się i znikają takie poranki.
I jak każde życie, przykuty do swojego czasu.
Zawsze tylko tutaj.
A ci, którzy chcieliby istnieć wiecznie, w jakiejś sztucznie wyprodukowanej osobowości? Co oni na bezczas?
Czyli: Zawsze tylko wszędzie, a nigdy Tutaj.
Czy wyobrażali sobie siebie w choćby bezczasie maszyny, albo menhiru?

Czy życie nie jest grą - układem w konkretnych, wymuszonych i nienaruszalnych warunkach?

Nie możemy być wszędzie i zawsze. Nie możemy być wszystkim. Istniejemy w tym tylko, co nam się przytrafia. Cała względność czasu i nasza zależność od niej…
Uwiązanie do narzuconej gry - do tego jedynego co mamy, albo raczej do tego, co ma nas.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

2018.08.20

 
Burza trzaskała oślepiającymi wybuchami białego ognia. Za oknami mojego rodzinnego domu przemieszczały się pioruny kuliste. Jedne szybciej, drugie wolniej. Przepływały w błękitnej przestrzeni, jak krople wody ściekające po szybie. Te, w które się wpatrywało, zauważały po chwili obserwatora i kierowały w jego stronę. Ukrywałem się przed nimi, obserwując je z mieszaniną lęku i fascynacji.
Kiedy rozlegał się większy łoskot, wszystko wokół iskrzyło, tonęło w oślepiającej jasności i pachniało spalenizną. Dom był okopcony, a instalacja elektryczna zniszczona. Gdzieniegdzie tańczyły złote ogniki.

I nagle wszystko ucichło, a w tej ciszy na niebo wylały się odcienie czerwieni i rozżarzone łuny. Na ich tle zobaczyłem zarys zrujnowanej fabryki. Ktoś powiedział, że już po wszystkim i teraz będzie czas na ocenę zniszczeń i strat. Ale wtedy jakiś gigantyczny ciemny kształt zjawił się na niebie. Budynek z masy betonu, stali i szkła, spadł wprost na fabryczną ruinę. Coś mi powiedziało, że do świata przedostają się teraz części innych światów. Kiedy o tym pomyślałem, spodziewałem się już dalszego rozwoju wypadków. Chaos się nasilił. Powietrzem wstrząsnął podmuch gorącego wiatru, z którym wędrowały rozpędzone iskry. Wiedziałem, że rozpoczęło się spalanie świata, i że niedługo dotrze tu morze ognia. Zastanawiała mnie przyczyna tych wszystkich przemian i zrozumiałem, że spodziewając się ich, sam je wywoływałem.

Postanowiłem ratować się od śmierci w płomieniach tego kończącego się świata. Razem z innymi, bo było nas pięć osób - czterech mężczyzn i kobieta (kelnerka, lub stewardessa) - wsiedliśmy do małego busa, który poddając się mojemu spodziewaniu, po chwili okazał się być myśliwcem, zdolnym do błyskawicznych przelotów i zawisania nieruchomo nad ziemią, dzięki wykorzystaniu pola antygrawitacyjnego. W ten sposób udało nam się uciec przed kataklizmem.

Ostatecznie znalazłem się na torach, pijąc herbatę przy niewielkim stoliku i prowadząc rozmowy na jakieś zupełnie nieistotne tematy, związane z pracą i życiem codziennym. Wokół torów rozciągała się łąka, zanurzona w atmosferze leniwego letniego popołudnia.

piątek, 10 sierpnia 2018

2018.08.10

Przyśniło mi się, że zmartwychwstał mój ojciec. Leżał w trumnie i żegnaliśmy go. Miał na sobie dosyć barwny, kraciasty garnitur. Ale kiedy przyszedł czas na zamknięcie wieka, spadła na niego do środka jakaś drewniana płyta i przekrzywiła zwłoki. Zakląłem w duchu. Pomyślałem, że zaraz trzeba będzie go prostować, a przecież jest zamrożony, bo leżał w chłodni. Wtedy zauważyłem jakieś minimalne poruszenie i na policzkach pojawiły mu się kolory. Wydaje mi się, że to chyba ja go „obudziłem”, przez to, że się takiego jego zachowania spodziewałem. A mogłem się spodziewać, bo wokół panowała atmosfera tajemnicy i niezwykłości, która zapowiadała jakieś dziwne zjawisko. Nagle więc, ojciec poruszył się i otworzył szeroko oczy. Był zaskoczony, nie mniej niż my. Pomyślałem wtedy, że musiał być w jakimś letargu i jakoś tak ciepło ucieszyłem się z jego "powrotu" i obecności. Potem chodziłem z nim i zajmowaliśmy się różnymi sprawami. Ojciec był tak samo chudy jak go zapamiętałem, ale okazało się, że zapuścił długie włosy. W pewnym momencie coś mu opowiadałem o tym co się działo w latach, kiedy był nieobecny. A on się zaśmiał wesoło i powiedział mi, że wszystko widział, bo wciąż tu był, chociaż ja nie wiedziałem, że on tu jest. I że wszystko robiłem dobrze. Zdziwiłem się, ale jeszcze raz to potwierdził. No i chyba wtedy mnie przytulił. Na koniec wyjął klucze i otwierał drzwi do jakiegoś domu. Wtedy już trochę mnie pouczał.

piątek, 3 sierpnia 2018

2018.08.03

Cokolwiek zrobię, czy nie zrobię, będzie to konieczna realizacja czegoś potencjalnego, czego jestem, jak wszystko inne, przejawem. Z zewnętrznego punktu widzenia może się wydawać, że mam wybór i mogę coś zrobić lub nie, ale już w tym punkcie widzenia, w przyjmowaniu go, jest wychodzenie poza siebie i spoglądanie na siebie jak na kogoś zewnętrznego wobec podmiotu wychodzącego. Utracony zostaje związek „ja” z podmiotem oceniającym, który będąc już na zewnątrz „ja”, planuje dla niego i określa wartości, patrząc na „ja” jakby było kimś innym, kogo uznaje się za siebie samego dlatego tylko, że ten "ktoś" jest najbliższy podmiotowi widzącemu. Ten ktoś jest właściwie przeświadczeniem o zbiorze wartości zatytułowanym „ja”.

piątek, 20 lipca 2018

Błogosławieństwo



Salvador Dali, Uporczywość pamięci

Umiejętność patrzenia na rzeczy – do tego trzeba się dopiero przyznać. Mam to przed oczami i w sobie, ale zaraz zamieniam spostrzeżenie w coś obcego. Pakuję własne rzeczy w cudze foremki. Zamykam je w nich i stawiam na półce z podpisem: „Znane – historia”. W ten sposób stwarzam sobie wyblakłą fikcję, pozlepianą z przejętych obrazów, narzuconych skojarzeń, uogólnień, spłaszczeń. A potem… Potem? Nieustannie wyrywam się do tych właściwych - moich własnych rzeczy; do pochmurnych, kameralnych dni swojej duszy, kiedy świat staje się jak scena małego teatru. Tam szukam ścieżek, zaczarowując przymus przystosowania realizowaniem fantazji tak dziwnych, by możliwe było oderwanie od kolein, po których pozwoliłem sobie powoli się toczyć.

wtorek, 29 maja 2018

Którędy do króliczej nory?


Z wolna dobiegam czterdziestki. Widać stąd dwie rzeczy. Krystalizuje się stosunek do tego co warto. Niby wcześniej też, podobnie jak teraz, nie dawałem sobie wielkich nadziei na spełnienie. Jednak coś się zmieniło. Gdybym, przypuśćmy, odnalazł jakieś poczucie zadowolenia ze swojego życia, to niedługo już przyjdzie mi się nim cieszyć, zanim zacznę osuwać się w starość, a potem spadnę w nicość i moje zadowolenie okaże się tylko zabawą w drodze do tej nicości. Nic specjalnego nie pozostanie po nim - nawet pamięć, która przecież zniknie wraz ze mną, czy ostatecznie, z którymś z ludzi po mnie.
Skoro tak, to ubieganie się o spełnienie, nawet poprzez twórczość, wydaje się jakąś czynnością zastępczą, otumanianiem się i orzeźwianiem na przemian – czymś w rodzaju picia piwa w upalny dzień. Nic się tutaj nie odkrywa, ani nie tworzy. Nic, co by przetrwało bezwzględnie. Jedynie przyjemnie zabija się czas w porze upałów.

I rysuje się też druga perspektywa - ta staje się z czasem ciekawsza. Coraz więcej ufa się przeczuciu, że może być ona czymś więcej, niż obiecującą eskapistyczną iluzją. Rzeczywistość mocno już pachnie fikcją i ma się wrażenie, że w świecie zawiera się jakiś podstęp, który odciąga uwagę od tego jak jest naprawdę. Jednak prawda wydaje się teraz już możliwa, bo coraz wyraźniej widać absurdalność opisu świata przez to tylko, co dane. Przez to, co znamy. Wszyscy myślą tylko tym, co znają; przyjmują narzuconą konwencję gry. Jednak, gdyby wykroczyć poza nią i podważyć… Moje myśli okazują się w takim samym stopniu moje, jak twoje. Ani moje, ani twoje. Nie ja nimi manipuluję. Patrzę na nie, udając że nimi jestem, ale nawet nie jestem tym, co by te myśli obserwowało, bo to coś jest podobne do membrany i samo w sobie nie ma żadnej niezależności. Myślę, że wybieram, ale nie ja wybieram. Membrana wibruje tylko nie swoją wolą. Jakąś wolą mocy. Nie czyjąś nawet. Swoją samą.

Wydaje się więc teraz, że gdyby przyjrzeć się temu wystarczająco blisko, zapominając co się sądzi powszechnie (że lepiej pijąc piwo cieszyć się upalnym dniem, bo skoro nikt nie wie, to i ty się nie dowiesz i tylko stracisz czas), to gdzieś tam jednak uchylą się drzwiczki do krainy czarów.

poniedziałek, 7 maja 2018

Nierzeczywistość



Czy wszystko nie jest dziwne? Świat. Niebo, kolory, pomieszczenia, dzianie się - cały ten ład, przyczynowość i brak przyczyny. Najważniejsze, żeby odkryć co to za miejsce i co tu się dzieje. Ktoś odpowie, że nie jesteśmy do tego zdolni i warto tylko wypełniać swój czas jakimś mniej lub bardziej sensownym działaniem. Ale przecież takie tłumaczenie jest elementem tej samej, dziwnej, podejrzanej całości. Należy do tej dziwności i z niej wypływa, więc nie warto mu zawierzać. O tym jaka jest prawda mogę przekonać się tylko sam i tylko wykraczając poza opinie, sądy i zbudowane na bazie przeświadczeń wyobrażenia. Przede wszystkim, poza wyobrażenie o sobie i swoich ograniczeniach.
Pytanie więc brzmi: Czym jest to, co zdaje się mieć byt? Albo prościej, zupełnie prosto, patrząc i słuchając, czując: Co to jest?

Kiedyś już pytałem o to siebie, będąc jak w zamkniętym pudełku z lustrem udającym niebo. Ale może to niebo jest jednak prawdziwe i nie ma dalej żadnej innej, nieskończonej sfery?
Zbyt to proste, zbyt oczywiste... Budzi powracające wątpliwości. Tym bardziej jeszcze zadziwia przeczucie konieczności wszystkiego. Jest tak, jakby ktoś chciał żebym uznał realność pułapki, w której mnie zamknięto i zgodził się na jej umniejszające ograniczenia, mimo że na każdym kroku wywołuje ona poczucie absurdu.
Niedorzeczność? Być może, ale co jeśli tylko w niej pozostała jeszcze jakaś wąska szczelina, przez którą prześwieca słabe światełko prawdy?

piątek, 6 kwietnia 2018

Przyklaśnijmy raz Platonowi

Wyobrażenie Platona wg Leonarda da Vinci

Skoro nie sposób pomyśleć o podmiotowości, ponieważ nie sposób pomyśleć o wolnej woli (gdy wola wyklucza wolność i wszelki wybór - jest przemożną siłą nad każdym impulsem, czyli jest impulsem silniejszym!), to życie samo w sobie musi być jednak pozorem, wbrew temu jak chciał Nietzsche. Ale właściwie, on uważał to co nazywamy życiem za interpretację życia, więc nie do końca można mu tu coś zarzucać. Jednak wobec tego, bycie musi być czymś więcej niż życiem, rozumianym jako życie codzienne wraz z myśleniem i odczuwaniem. Bycie to przeświadczenie o tym, że się jest "tu albo tam". Właściwie w każdym dowolnym, odpowiednim nam miejscu, gdzie istnieje wartość, jakość i sens. Więc tutaj bliżej był Platon.

piątek, 23 marca 2018

Nieprzewidywalność



Ilustracja Theodora Kittelsena z cyklu "Czarna śmierć"

W życiu najlepiej sprawdza się filozofia prowizoryczna.
Moja koncepcja chaosu leżącego u podstawy rzeczywistości jest zdecydowanie metafizyczna. Ten chaos jest wszechogarniający tak, że ludzki ład – kosmos wszelkich zasad - istnieje dzięki niemu, będąc tym co się dokonało i zostało przez nas określone, poprzez nadanie temu znaczenia. Ład nie jest już samą tylko nieprzewidywalną potencjalnością, ale wyłania się jako jej przeciwieństwo. Istnienie świata, kosmosu, polega więc na zaprzeczaniu chaosowi, na buncie przeciw niemu. Np. wiara w stałość, w porządek, w ustalone zasady rządzące światem – to rodzaj oporu przeciw bezkształtnej, nieokreślonej potencjalności pozbawionej znaczeń.
Jednak samo ludzkie życie nie jest chaosem w takim metafizycznym sensie. Chcielibyśmy w życiu dopatrywać się zasad, w rodzaju takiej, że np. warto cierpieć, albo przeciwnie, że warto cierpienia unikać. Tymczasem, nie da się takich zasad wyprowadzić, bo życie gwałci je nieustannie. Cierpienie bywa faktycznie przydatne, choćby dlatego że motywuje do działania, ale często też jest bezsensowne i niszczące. Nie sposób przewidzieć na jaką ilość bezsensownego cierpienia możemy się zgodzić, ale jesteśmy skłonni zaakceptować go wiele, bo nieustannie idziemy z życiem na kompromis, żeby „jakoś to było”. I dopóki jest „jakoś”, brniemy naprzód.
Nieprzewidywalność życia, a także jego ostateczny brak sensu chcielibyśmy widzieć jako manifestację metafizycznego chaosu. Budujemy filozofie i teologie wokół oporu przeciwko niemu. Obwarowujemy nasz świat kręgami znaczeń, które by miały zabezpieczyć nas przed grozą chaotycznej przypadkowości, niczym mury mitycznych grodów, broniące zamieszkujących je bogów przed olbrzymami.
Ten system obrony jest skuteczny, bo ucisza lęk. Jednak wymaga ofiary. Jego ofiarą pada prawda, a wraz z nią wolność myślenia. Dlatego otwarcie się na prawdę o istnieniu, to jednocześnie otwarcie się na chaos i lęk, z którymi nie ma możliwości walki i pozostaje tylko ich akceptacja.

wtorek, 30 stycznia 2018

Kość Dionizosa



Tekst, który pierwotnie zamieściłem na swoim blogu dotyczącym rekonstrukcji historycznej (Dregowia). Tutaj pasuje lepiej, niż tam.

Broń z kości, czy też z rogu ma tę szczególną właściwość, że poprzez wyobraźnię potrafi oddziałać na głębokie pokłady pamięci. Zbudowana przy wykorzystaniu fragmentów zwierzęcych ciał, powstała z trupa, by w trupa zamienić inny żywy organizm - tak, aby mógł przeżyć łowca, zabójca. By jego głód został nasycony, a egzystencja przedłużona. Otwiera się w tym miejscu przestrzeń dla przedziwnego spostrzeżenia, które towarzyszyło zapewne człowiekowi pierwotnemu, a wraz z jego okrzepnięciem w cywilizacji trafiło do jakiejś ciemnej piwnicy umysłu. Chodzi o myśl, że wszystko co żyje pożera się nawzajem, a więc także ja jestem pożywieniem i także moje ciało może stać się w oczach innego mięsem i budulcem, z którego mógłby wykonać narzędzia, ubrania, czy biżuterię. A skoro tak jest - mówi broń z kości i rogu - to przemoc, jako przemiana mocy, leży u podstaw wszelkiego życia. Takiej przemocy symbolem jest broń zbudowana z twardych części ciał zwierząt. Wskazując na przemianę napędzaną wolą istnienia, stanowi łącznik pomiędzy życiem ofiary i jej śmiercią, a życiem i pożytkiem łowcy. I w tym sensie mogłaby być także symbolem pierwotnej religii człowieka. Odczuwa się to wyraźnie w słynnej scenie z Odysei Kosmicznej Stanleya Kubricka, gdzie kość uniesiona przez hominida odzwierciedla stosunek do istnienia właściwy nie tylko człowiekowi, ale życiu w ogóle.

Wiedza, że my, ludzie moglibyśmy być pożywieniem, że życie to cykl przemian, dokonujących się ponad każdym jednostkowym bytem, poprzez przemaganie "innego", gdzie treścią doznawaną jest upojenie mocą – taka wiedza wydaje się cywilizowanemu człowiekowi niebezpieczna. Jest czymś, co lepiej wypierać ze świadomości, bo mogłoby prowadzić do rozdarcia. Jednak intuicje tego rodzaju pojawiały się na przestrzeni wieków często. Zwłaszcza wtedy, gdy zaistniała potrzeba wyjścia poza codzienne doświadczenie i związany z nim poznawczy automatyzm. Występowały choćby u podłoża misteriów dionizyjskich, a w szerszym sensie wszędzie tam, gdzie mowa jest o rozszarpywaniu i zjadaniu ciała bóstwa, albo o jego dobrowolnym oddawaniu się na pożarcie. Symbolika ciała i krwi, występująca w chrześcijaństwie, również nawiązuje do tej archaicznej koncepcji, odkrytej na nowo w samym centrum kultury miejskiej antycznego Bliskiego Wschodu (w tamtym czasie przesiąkniętego duchem hellenizmu), przywykłego do objęć cywilizacji, ale jednocześnie przez te objęcia skrępowanego i w misteriach poszukującego wyzwolenia od lęku przed nieuchronnym końcem jednostkowej egzystencji. Znamienne jest, że w kulturze oderwanej od pierwotnego doświadczenia i obawiającej się go, rodzi się fascynacja jego numinotyczną mocą. Sacrum dla tego rodzaju kultury dostępne, znajduje się więc w samym sercu profanum - w tym co ciemne, mięsne i namacalnie prawdziwe, jak ból, rozkosz cielesna albo orgiastyczne upojenie.

Rozdzierany na strzępy bóg, którego ciało zjadają wyznawcy, stanowi ikonę grozy, gdzie to my, ludzie jesteśmy przez świat "pożerani", lecz jednocześnie odsłania treść głębszą, wskazującą na istotową tożsamość człowieka i bóstwa, której bezpośrednio doświadczalnym przejawem jest sam fenomen istnienia.

środa, 3 stycznia 2018

Mgła, z której przychodzimy




Pociąg dotarł do stacji niedługo przed zmierzchem. Stanąłem na zarośniętym trawą peronie i rozejrzałem się. Pierwszym co rzuciło mi się w oczy był budynek jakiegoś magazynu z czerwonej cegły stojący na tle mgły i drewnianych wiejskich domków, w oknach których zapalały się już z wolna wieczorne światła. Napis na pożółkłej od rdzy tablicy ogłaszał nazwę miejscowości: „Starosielce – Stacja”.
Kiedy pociąg odjechał, okazało się że po drugiej stronie torów, za przerzuconą przez nie kładką ciemnieją zarysy opuszczonego kompleksu fabrycznego - masy starego betonu, rozbitego szkła i rdzewiejącej stali. Ponad tymi posępnymi ruinami wznosił się grzybowaty kształt wieży ciśnień.
Na peronie nie było nikogo. Panująca tu atmosfera rozrzedzonego czasu, pogłębiana jeszcze przez otulającą wszystko mgłę sprawiła, że poczułem się dziwnie - jakbym trafił w miejsce, które kryło w sobie coś bliskiego, od dawna we mnie obecnego.
Ruszyłem w stronę świateł, by poszukać jakiegoś noclegu. Mijając magazyn z czerwonej cegły przyglądałem się otoczonej pordzewiałą siatką, dużej, zapuszczonej posesji za nim. Rosły tam ogromne topole. Ich widok przytłaczał, przywołując wspomnienie krainy dzieciństwa, gdzie takie przerośnięte drzewa zrastały się z mdłym, przemysłowym krajobrazem późnego komunizmu. Poczułem zapach ścielącego się nisko dymu z opalanych drewnem pieców. Jesienny wiatr roznosił go, mieszając z wonią gnijących liści. Postawiłem kołnierz płaszcza, próbując się przed tym zimnym wiatrem osłonić i zapukałem do drzwi domu otulonego ciemnym ogrodem, pełnym połamanych łodyg uschniętych już kwiatów.
Gospodarze okazali się przyjaźni i gościnni, choć niezbyt rozmowni. Prócz nich – dojrzałych, mężczyzny i kobiety – w domu był jeszcze inny, stary mężczyzna. Wszyscy razem usiedliśmy w kuchni, oświetlani przez stojącą na stole staromodną lampę naftową. Ten fakt, podobnie jak nietypowy posiłek, który mi podano, wywołał we mnie dziwne wrażenia. Jadłem suszone grzyby i wędzone owoce o dosyć cierpkim smaku, popijając je czarną, niesłodzoną herbatą i zastanawiając się, po co właściwie przyjechałem do tego otoczonego mgłą miasteczka. Nie potrafiłem przypomnieć sobie żadnego powodu, co wywoływało we mnie niepokój. Moi gospodarze uśmiechali się jednak ciepło, a ich towarzystwo było mi w pewien sposób błogie tak, że pragnąłem tu, przy tym stole, pozostać jak najdłużej.
Postanowiłem jednak zwalczyć ospałość i dowiedzieć się czegoś o miejscu do którego trafiłem. Dlaczego nie mówili nic o miasteczku? Ilekroć pytałem o nie, coś jakby odciągało ich uwagę i spoglądali wtedy, to w stronę okna, to znów na drzwiczki pieca za którymi cicho pohukiwał ogień. Na wszelkie moje próby dowiedzenia się czegoś o ich przeszłości potrząsali tylko wesoło głowami, jak gdyby tym gestem chcieli zbyć pytanie tak bardzo pozbawione sensu, że aż śmieszne. Oburzyło mnie to zachowanie i miałem zamiar opuścić ten dom, jednak ostatecznie udało mi się dowiedzieć czegoś istotnego. Wreszcie, odprowadzany przez starca, wyszedłem w noc, by poszukać kogoś, o kim mówiono "Latarnik", a kto miał mi pomóc w odnalezieniu odpowiedzi. Przechodziliśmy obok jakiejś starej kaplicy ulokowanej przy torach. Zdawała się całkiem pusta i najwyraźniej była zamknięta - ze wszystkich stron otoczona krzewami i wysoką trawą. Minęliśmy ją i szliśmy wzdłuż torów. Po betonowych schodach wspięliśmy się na stalową, rdzewiejącą kładkę nad nimi, którą zauważyłem już wcześniej, zaraz po wyjściu z pociągu. Tutaj starzec pożegnał mnie wskazując na wieżę ciśnień i życząc mi powodzenia.
W dalszą drogę ruszyłem więc sam, spoglądając na zrujnowany kompleks fabryczny. Był groźny i wspaniały. Rozciągał się daleko wzdłuż torów, a jego krańce ginęły we mgle. Górująca nad nim wieża ciśnień zdawała się emanować jakąś niewyraźną poświatą. Po chwili zorientowałem się, że z jej wysoko umieszczonych okien wydobywa się blade, niebieskie światło. Zbliżając się do niej zauważyłem, że w wielu miejscach tynk odpada, odsłaniając mur z czerwonych cegieł. Wejścia pilnował pies. Było to ogromne, pozbawione sierści zwierzę, czy raczej potwór o skórze koloru granatowego. Przepuścił mnie, kiedy rzuciłem mu kość, którą dziwnym przypadkiem znalazłem w swojej walizce.
Latarnik zaczekał aż wespnę się do niego po stalowych drabinkach biegnących przez dwie puste kondygnacje aż na kondygnację trzecią, gdzie stał przy oknie, patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem. Pokój na planie sześcioboku, oświetlony był przez umieszczoną w centralnej kolumnie niebieską lampę.
- Nikt tutaj nie zadaje już sobie tego pytania – powiedział, patrząc mi w oczy – Bo niby po co mieliby zastanawiać się nad tym dlaczego jest, to co jest? Przecież oni nie wiedzą, że cokolwiek mogłoby być inne niż jest. A właściwie, czy ty sam pamiętasz jeszcze skąd się tu wziąłeś?
- Oczywiście! – zawołałem – Przyjechałem ostatnim pociągiem...
- O, tak. To pewne... Pytam jednak, skąd przyjechałeś?
Poczułem się zaskoczony i zmieszany. Znowu, tak jak w drewnianym domku, byłem pewien, że wiem, ale nagle odkryłem, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Latarnik odczekał chwilę, po czym spokojnym głosem mówił dalej.
- Nie przejmuj się zanadto, ja sam także tego nie pamiętam. Wiem tylko, że któregoś wieczora pociąg, po długiej drodze, wynurzył się wreszcie z mgły, a ja postawiłem swoją walizkę na peronie w Starosielcach. Widzisz, nikt w tej miejscowości nie wie, skąd tu przybył, ani też nie zna historii miasteczka. Nikt się tutaj nie urodził, ale wszyscy przyjechali tu pociągiem. I każdy przyjechał sam.
- Jak długo już tu jesteś? - zapytałem.
- Nie wiem. Mam wrażenie, że dopiero od wczorajszego wieczora, choć wydaje się to niemożliwe.
Uzmysłowiłem sobie, że nie potrafię określić ile czasu minęło od mojego przyjazdu i poszukałem przy sobie zegarka. Nie znalazłem go. Wtedy Latarnik opowiedział mi, jak poznał niebieskiego psa pilnującego wieży. Zwierz czekał już na peronie w Starosielcach i podszedł do niego zaraz po tym jak pociąg Latarnika odjechał ze stacji. Potem poprowadził go prosto do wieży, w której Latarnik odkrył szereg ciekawych rzeczy, między innymi błękitną lampę, płonącą teraz w kolumnie na trzeciej kondygnacji oraz pewne podziemne przejście, które zamierzał mi zaraz pokazać. Zanim jednak wyruszyliśmy, odwrócił się do mnie.
- Czy zauważyłeś jakąś stratę w sobie od kiedy tu jesteś? – zapytał podkręcając jaśniej lampę, którą zabrał z półki w kolumnie – Poza pamięcią, rzecz jasna... Mam na myśli pragnienia. Pomyśl, czego byś pragnął, kiedy się nad tym teraz zastanowisz? – podkreślił słowo „teraz”.
- Prawdy – odpowiedziałem bez namysłu, jakbym od dawna oczekiwał tego pytania -  Chcę wiedzieć co to za miejsce i co mam tu do zrobienia. Dlatego pójdę za tobą. Gdyby nie to pragnienie, wolałbym zostać przy piecu i rzuć wędzone owoce, siedząc przy stole wraz z tymi dziwnymi uśmiechniętymi ludźmi, w domu niedaleko stacji, tam, gdzie dziś mnie ugoszczono. Było tam bardzo spokojnie i dobrze.
- Pragniesz prawdy? Tym różnisz się jeszcze od reszty mieszkańców… Chodź za mną!
Zeszliśmy po drabinach na parter. W podłodze, obok miejsca, przy którym stróżował niebieski pies, znajdowała się ciężka klapa od włazu. Wkroczyliśmy w ciemność podziemi pod zrujnowaną fabryką. Latarnik szedł przodem, oświetlając drogę swoją niebieską lampą. Gdyby nie jej światło, nie mielibyśmy żadnych szans na pokonanie tego labiryntu. Pełno tu było studzienek, które pojawiały się nagle pod stopami. Drabinki miały powyginane i połamane szczeble, a w niektórych odnogach korytarzy, pomimo wlewającego się do nich niebieskiego światła, ziały jakieś ciemne, bezkresne przepaście. Na ich widok ogarniał mnie jednocześnie podziw i lęk. Kto i po co zbudował tutaj, pod Starosielcami, coś tak wielkiego? Nieustannie nasłuchiwałem, próbując wychwycić w ciemnościach dźwięki zbliżania się czegoś groźnego, ale panowała niemal absolutna cisza, w której słychać było jedynie odgłosy naszych kroków i nasze oddechy.
 Początkowo Latarnik nie okazywał żadnych emocji, jednak kiedy zbliżyliśmy się do wielkiego kanału, w którym płynęła całkiem nieprzejrzysta, czarna woda, zdecydowanym tonem kazał mi iść przodem. Zamierzałem właśnie postawić stopę na stalowym moście, przerzuconym nad tą wodą, gdy niespodziewanie odezwał się zza moich pleców, głosem który mnie zmroził.
- Zatrzymaj się. Masz ze sobą dwie duże monety?
Przeszukałem kieszenie i znalazłem tylko jakąś dwuzłotówkę.
- Skoro wiedziałeś, że będziemy potrzebowali monet, mogłeś zabrać je zanim tu weszliśmy - powiedziałem z wyrzutem - Mam tylko jedną.
- Monety potrzebne są tutaj tylko raz. Na początku. I to ty powinieneś mieć je ze sobą. To, że masz tylko jedną, może trochę skomplikować sprawę, ale wezmę ją, a ty ruszaj przez most.
 Miałem wrażenie, że w moim przewodniku zaszła jakaś dziwna przemiana, ale zrobiłem co kazał. Niedługo potem odnalazł ciężką klapę, podobną do tej przy wieży i wydostaliśmy się na powierzchnię.
Znaleźliśmy się na jakimś placu, w głębi kompleksu fabrycznego. Szliśmy we mgle, zanim trafiliśmy w obręb czegoś, co wyglądało jak resztki ścian niewielkiego dworca kolejowego. Dało się z ich pozostałości wyczytać architekturę starszą, niż zrujnowana fabryka, której podziemia właśnie opuściliśmy. Na jednej ze ścian zawieszony był obraz, który stał się dla mnie widoczny dopiero w świetle lampy.
Składały się na niego sceny, połączone ze sobą na tle wspólnego krajobrazu. Całość utrzymana była w stylu przypominającym Brueghela. Sceny wciągnęły mnie i wydało mi się, jakbym to ja, dawno temu był ich bohaterem. Każda z nich opowiadała o czymś innym, a opowieść ta zdawała się nie mieć granic. Wciąż odsłaniała swoje dalsze i głębsze powiązania. Wreszcie łączyła się z kolejną opowieścią. Pragnąłem przeżyć je wszystkie. Wywoływały nostalgię, początkowo przyjemną, jednak zawsze wzbierającą do żalu i poczucia bezpowrotnej straty. Wędrowałem przez świat tego obrazu. Chciałem jednak zatrzymać się na chwilę i pokazać komuś życie, które przedstawiał. Choćby tylko mały jego fragment. Zamiast tego zrozumiałem, że nigdy nie spotkałem i nie spotkam nikogo, kto mógłby zobaczyć to, co ja widziałem. Wszystko zdarzyło się tylko raz i było przeznaczone tylko dla mnie.
Nie wiem jak długo tak stałem, pogrążony we wspomnieniach, ale nagle światło zgasło i zapanował półmrok.
Odwróciłem się gwałtownie. Mój przewodnik zniknął. Może był gdzieś w pobliżu, ale nie czekając na niego, postanowiłem ruszyć jak najszybciej w drogę powrotną.
Wkroczyłem we mgłę i po chwili dostrzegłem daleko przed sobą niebieską poświatę. Szedłem za nią, aż doprowadziła mnie do włazu. Na dole było zupełnie ciemno, ale sięgając do kieszeni odnalazłem zapalniczkę. Choć robiłem co mogłem, by za nią nadążać, niebieska poświata oddalała się. Wolałem nie spoglądać w czarne otchłanie mijanych korytarzy. Goniła mnie panika, której nie pozwalałem do siebie dotrzeć, wciąż mając w polu widzenia słabnące światło. Przeskakiwałem studzienki i kanały, prześlizgiwałem się po drabinach. I nagle światło zniknęło. Nastała cisza i ciemność. I trwały tak, razem z przerażeniem, aż rozerwał je mój krzyk. Ten krzyk brzmiał długo i nie kończył się. A może tak mi się tylko wydawało, bo zapalniczka zgasła przecież tylko na chwilę.

Razem z innymi popijam napój makowy. Oglądamy iskry opadające na dno popielnika. Zbierają się razem, podobne do kropel z wolno cieknącego kranu. A potem gasną spokojnie, jak moje wspomnienia. Czuję ciepło tego pieca. Płonie w nim coś, co kiedyś wzrastało i pragnęło.
Mieszając się z mrokiem, mgła zgęstniała już za oknami. Wsłuchałem się w ciche, zduszone pohukiwanie ognia. Są w nim odległe obrazy zupełnie już obcych miejsc i zdarzeń.