środa, 3 stycznia 2018

Mgła, z której przychodzimy




Pociąg dotarł do stacji niedługo przed zmierzchem. Stanąłem na zarośniętym trawą peronie i rozejrzałem się. Pierwszym co rzuciło mi się w oczy był budynek jakiegoś magazynu z czerwonej cegły stojący na tle mgły i drewnianych wiejskich domków, w oknach których zapalały się już z wolna wieczorne światła. Napis na pożółkłej od rdzy tablicy ogłaszał nazwę miejscowości: „Starosielce – Stacja”.
Kiedy pociąg odjechał, okazało się że po drugiej stronie torów, za przerzuconą przez nie kładką ciemnieją zarysy opuszczonego kompleksu fabrycznego - masy starego betonu, rozbitego szkła i rdzewiejącej stali. Ponad tymi posępnymi ruinami wznosił się grzybowaty kształt wieży ciśnień.
Na peronie nie było nikogo. Panująca tu atmosfera rozrzedzonego czasu, pogłębiana jeszcze przez otulającą wszystko mgłę sprawiła, że poczułem się dziwnie - jakbym trafił w miejsce, które kryło w sobie coś bliskiego, od dawna we mnie obecnego.
Ruszyłem w stronę świateł, by poszukać jakiegoś noclegu. Mijając magazyn z czerwonej cegły przyglądałem się otoczonej pordzewiałą siatką, dużej, zapuszczonej posesji za nim. Rosły tam ogromne topole. Ich widok przytłaczał, przywołując wspomnienie krainy dzieciństwa, gdzie takie przerośnięte drzewa zrastały się z mdłym, przemysłowym krajobrazem późnego komunizmu. Poczułem zapach ścielącego się nisko dymu z opalanych drewnem pieców. Jesienny wiatr roznosił go, mieszając z wonią gnijących liści. Postawiłem kołnierz płaszcza, próbując się przed tym zimnym wiatrem osłonić i zapukałem do drzwi domu otulonego ciemnym ogrodem, pełnym połamanych łodyg uschniętych już kwiatów.
Gospodarze okazali się przyjaźni i gościnni, choć niezbyt rozmowni. Prócz nich – dojrzałych, mężczyzny i kobiety – w domu był jeszcze inny, stary mężczyzna. Wszyscy razem usiedliśmy w kuchni, oświetlani przez stojącą na stole staromodną lampę naftową. Ten fakt, podobnie jak nietypowy posiłek, który mi podano, wywołał we mnie dziwne wrażenia. Jadłem suszone grzyby i wędzone owoce o dosyć cierpkim smaku, popijając je czarną, niesłodzoną herbatą i zastanawiając się, po co właściwie przyjechałem do tego otoczonego mgłą miasteczka. Nie potrafiłem przypomnieć sobie żadnego powodu, co wywoływało we mnie niepokój. Moi gospodarze uśmiechali się jednak ciepło, a ich towarzystwo było mi w pewien sposób błogie tak, że pragnąłem tu, przy tym stole, pozostać jak najdłużej.
Postanowiłem jednak zwalczyć ospałość i dowiedzieć się czegoś o miejscu do którego trafiłem. Dlaczego nie mówili nic o miasteczku? Ilekroć pytałem o nie, coś jakby odciągało ich uwagę i spoglądali wtedy, to w stronę okna, to znów na drzwiczki pieca za którymi cicho pohukiwał ogień. Na wszelkie moje próby dowiedzenia się czegoś o ich przeszłości potrząsali tylko wesoło głowami, jak gdyby tym gestem chcieli zbyć pytanie tak bardzo pozbawione sensu, że aż śmieszne. Oburzyło mnie to zachowanie i miałem zamiar opuścić ten dom, jednak ostatecznie udało mi się dowiedzieć czegoś istotnego. Wreszcie, odprowadzany przez starca, wyszedłem w noc, by poszukać kogoś, o kim mówiono "Latarnik", a kto miał mi pomóc w odnalezieniu odpowiedzi. Przechodziliśmy obok jakiejś starej kaplicy ulokowanej przy torach. Zdawała się całkiem pusta i najwyraźniej była zamknięta - ze wszystkich stron otoczona krzewami i wysoką trawą. Minęliśmy ją i szliśmy wzdłuż torów. Po betonowych schodach wspięliśmy się na stalową, rdzewiejącą kładkę nad nimi, którą zauważyłem już wcześniej, zaraz po wyjściu z pociągu. Tutaj starzec pożegnał mnie wskazując na wieżę ciśnień i życząc mi powodzenia.
W dalszą drogę ruszyłem więc sam, spoglądając na zrujnowany kompleks fabryczny. Był groźny i wspaniały. Rozciągał się daleko wzdłuż torów, a jego krańce ginęły we mgle. Górująca nad nim wieża ciśnień zdawała się emanować jakąś niewyraźną poświatą. Po chwili zorientowałem się, że z jej wysoko umieszczonych okien wydobywa się blade, niebieskie światło. Zbliżając się do niej zauważyłem, że w wielu miejscach tynk odpada, odsłaniając mur z czerwonych cegieł. Wejścia pilnował pies. Było to ogromne, pozbawione sierści zwierzę, czy raczej potwór o skórze koloru granatowego. Przepuścił mnie, kiedy rzuciłem mu kość, którą dziwnym przypadkiem znalazłem w swojej walizce.
Latarnik zaczekał aż wespnę się do niego po stalowych drabinkach biegnących przez dwie puste kondygnacje aż na kondygnację trzecią, gdzie stał przy oknie, patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem. Pokój na planie sześcioboku, oświetlony był przez umieszczoną w centralnej kolumnie niebieską lampę.
- Nikt tutaj nie zadaje już sobie tego pytania – powiedział, patrząc mi w oczy – Bo niby po co mieliby zastanawiać się nad tym dlaczego jest, to co jest? Przecież oni nie wiedzą, że cokolwiek mogłoby być inne niż jest. A właściwie, czy ty sam pamiętasz jeszcze skąd się tu wziąłeś?
- Oczywiście! – zawołałem – Przyjechałem ostatnim pociągiem...
- O, tak. To pewne... Pytam jednak, skąd przyjechałeś?
Poczułem się zaskoczony i zmieszany. Znowu, tak jak w drewnianym domku, byłem pewien, że wiem, ale nagle odkryłem, że nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Latarnik odczekał chwilę, po czym spokojnym głosem mówił dalej.
- Nie przejmuj się zanadto, ja sam także tego nie pamiętam. Wiem tylko, że któregoś wieczora pociąg, po długiej drodze, wynurzył się wreszcie z mgły, a ja postawiłem swoją walizkę na peronie w Starosielcach. Widzisz, nikt w tej miejscowości nie wie, skąd tu przybył, ani też nie zna historii miasteczka. Nikt się tutaj nie urodził, ale wszyscy przyjechali tu pociągiem. I każdy przyjechał sam.
- Jak długo już tu jesteś? - zapytałem.
- Nie wiem. Mam wrażenie, że dopiero od wczorajszego wieczora, choć wydaje się to niemożliwe.
Uzmysłowiłem sobie, że nie potrafię określić ile czasu minęło od mojego przyjazdu i poszukałem przy sobie zegarka. Nie znalazłem go. Wtedy Latarnik opowiedział mi, jak poznał niebieskiego psa pilnującego wieży. Zwierz czekał już na peronie w Starosielcach i podszedł do niego zaraz po tym jak pociąg Latarnika odjechał ze stacji. Potem poprowadził go prosto do wieży, w której Latarnik odkrył szereg ciekawych rzeczy, między innymi błękitną lampę, płonącą teraz w kolumnie na trzeciej kondygnacji oraz pewne podziemne przejście, które zamierzał mi zaraz pokazać. Zanim jednak wyruszyliśmy, odwrócił się do mnie.
- Czy zauważyłeś jakąś stratę w sobie od kiedy tu jesteś? – zapytał podkręcając jaśniej lampę, którą zabrał z półki w kolumnie – Poza pamięcią, rzecz jasna... Mam na myśli pragnienia. Pomyśl, czego byś pragnął, kiedy się nad tym teraz zastanowisz? – podkreślił słowo „teraz”.
- Prawdy – odpowiedziałem bez namysłu, jakbym od dawna oczekiwał tego pytania -  Chcę wiedzieć co to za miejsce i co mam tu do zrobienia. Dlatego pójdę za tobą. Gdyby nie to pragnienie, wolałbym zostać przy piecu i rzuć wędzone owoce, siedząc przy stole wraz z tymi dziwnymi uśmiechniętymi ludźmi, w domu niedaleko stacji, tam, gdzie dziś mnie ugoszczono. Było tam bardzo spokojnie i dobrze.
- Pragniesz prawdy? Tym różnisz się jeszcze od reszty mieszkańców… Chodź za mną!
Zeszliśmy po drabinach na parter. W podłodze, obok miejsca, przy którym stróżował niebieski pies, znajdowała się ciężka klapa od włazu. Wkroczyliśmy w ciemność podziemi pod zrujnowaną fabryką. Latarnik szedł przodem, oświetlając drogę swoją niebieską lampą. Gdyby nie jej światło, nie mielibyśmy żadnych szans na pokonanie tego labiryntu. Pełno tu było studzienek, które pojawiały się nagle pod stopami. Drabinki miały powyginane i połamane szczeble, a w niektórych odnogach korytarzy, pomimo wlewającego się do nich niebieskiego światła, ziały jakieś ciemne, bezkresne przepaście. Na ich widok ogarniał mnie jednocześnie podziw i lęk. Kto i po co zbudował tutaj, pod Starosielcami, coś tak wielkiego? Nieustannie nasłuchiwałem, próbując wychwycić w ciemnościach dźwięki zbliżania się czegoś groźnego, ale panowała niemal absolutna cisza, w której słychać było jedynie odgłosy naszych kroków i nasze oddechy.
 Początkowo Latarnik nie okazywał żadnych emocji, jednak kiedy zbliżyliśmy się do wielkiego kanału, w którym płynęła całkiem nieprzejrzysta, czarna woda, zdecydowanym tonem kazał mi iść przodem. Zamierzałem właśnie postawić stopę na stalowym moście, przerzuconym nad tą wodą, gdy niespodziewanie odezwał się zza moich pleców, głosem który mnie zmroził.
- Zatrzymaj się. Masz ze sobą dwie duże monety?
Przeszukałem kieszenie i znalazłem tylko jakąś dwuzłotówkę.
- Skoro wiedziałeś, że będziemy potrzebowali monet, mogłeś zabrać je zanim tu weszliśmy - powiedziałem z wyrzutem - Mam tylko jedną.
- Monety potrzebne są tutaj tylko raz. Na początku. I to ty powinieneś mieć je ze sobą. To, że masz tylko jedną, może trochę skomplikować sprawę, ale wezmę ją, a ty ruszaj przez most.
 Miałem wrażenie, że w moim przewodniku zaszła jakaś dziwna przemiana, ale zrobiłem co kazał. Niedługo potem odnalazł ciężką klapę, podobną do tej przy wieży i wydostaliśmy się na powierzchnię.
Znaleźliśmy się na jakimś placu, w głębi kompleksu fabrycznego. Szliśmy we mgle, zanim trafiliśmy w obręb czegoś, co wyglądało jak resztki ścian niewielkiego dworca kolejowego. Dało się z ich pozostałości wyczytać architekturę starszą, niż zrujnowana fabryka, której podziemia właśnie opuściliśmy. Na jednej ze ścian zawieszony był obraz, który stał się dla mnie widoczny dopiero w świetle lampy.
Składały się na niego sceny, połączone ze sobą na tle wspólnego krajobrazu. Całość utrzymana była w stylu przypominającym Brueghela. Sceny wciągnęły mnie i wydało mi się, jakbym to ja, dawno temu był ich bohaterem. Każda z nich opowiadała o czymś innym, a opowieść ta zdawała się nie mieć granic. Wciąż odsłaniała swoje dalsze i głębsze powiązania. Wreszcie łączyła się z kolejną opowieścią. Pragnąłem przeżyć je wszystkie. Wywoływały nostalgię, początkowo przyjemną, jednak zawsze wzbierającą do żalu i poczucia bezpowrotnej straty. Wędrowałem przez świat tego obrazu. Chciałem jednak zatrzymać się na chwilę i pokazać komuś życie, które przedstawiał. Choćby tylko mały jego fragment. Zamiast tego zrozumiałem, że nigdy nie spotkałem i nie spotkam nikogo, kto mógłby zobaczyć to, co ja widziałem. Wszystko zdarzyło się tylko raz i było przeznaczone tylko dla mnie.
Nie wiem jak długo tak stałem, pogrążony we wspomnieniach, ale nagle światło zgasło i zapanował półmrok.
Odwróciłem się gwałtownie. Mój przewodnik zniknął. Może był gdzieś w pobliżu, ale nie czekając na niego, postanowiłem ruszyć jak najszybciej w drogę powrotną.
Wkroczyłem we mgłę i po chwili dostrzegłem daleko przed sobą niebieską poświatę. Szedłem za nią, aż doprowadziła mnie do włazu. Na dole było zupełnie ciemno, ale sięgając do kieszeni odnalazłem zapalniczkę. Choć robiłem co mogłem, by za nią nadążać, niebieska poświata oddalała się. Wolałem nie spoglądać w czarne otchłanie mijanych korytarzy. Goniła mnie panika, której nie pozwalałem do siebie dotrzeć, wciąż mając w polu widzenia słabnące światło. Przeskakiwałem studzienki i kanały, prześlizgiwałem się po drabinach. I nagle światło zniknęło. Nastała cisza i ciemność. I trwały tak, razem z przerażeniem, aż rozerwał je mój krzyk. Ten krzyk brzmiał długo i nie kończył się. A może tak mi się tylko wydawało, bo zapalniczka zgasła przecież tylko na chwilę.

Razem z innymi popijam napój makowy. Oglądamy iskry opadające na dno popielnika. Zbierają się razem, podobne do kropel z wolno cieknącego kranu. A potem gasną spokojnie, jak moje wspomnienia. Czuję ciepło tego pieca. Płonie w nim coś, co kiedyś wzrastało i pragnęło.
Mieszając się z mrokiem, mgła zgęstniała już za oknami. Wsłuchałem się w ciche, zduszone pohukiwanie ognia. Są w nim odległe obrazy zupełnie już obcych miejsc i zdarzeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz