czwartek, 22 grudnia 2016

Dwanaście strasznych nocy

Pieter Bruegel, Szalona Małgorzata

Dwanaście strasznych nocy (według różnych określeń także dni lub wieczorów), to czas dominacji wrogich człowiekowi, demonicznych sił chaosu, czas walki światła z ciemnością, rozpoczynający się od pierwszego dnia po przesileniu zimowym. Wydaje się, że był to czas święty już dla paleolitycznych łowców-zbieraczy, którzy widzieli w ubywaniu dnia, wywołanym słabnięciem „starego słońca”, pewnego rodzaju koniec czasu i świata, który to świat potrzebował cyklicznego odnowienia.

Wierzono więc, że w owym czasie poza czasem, w wyrwie powstającej po narodzinach „młodego słońca”, ścierają się przeciwne sobie siły i ulega zawieszeniu światowy porządek, a zasady go podtrzymujące wiszą na włosku. Słońce potrzebuje więc wsparcia w walce z ciemnością, a ludzie muszą mu dopomóc. W tym celu rozpalano ognie, rozświetlano noc za pomocą lampek, świeczek i pochodni, zakładano demoniczne maski, tańczono, grano i śpiewano. Robiono mnóstwo hałasu tak, by odepchnąć szalejące wokół złe duchy jak najdalej od ludzkiej ekumeny, a wzrastającemu, lecz wciąż jeszcze słabemu słońcu, dodać sił.

Był to właściwy karnawał – czas chaosu i odwrócenia wszelkich praw.

Był to jednocześnie czas magii, kiedy wszystko jednoczyło się we wspólnej potencjalności. Początek spotykał się z końcem, a paradoks stawał się niemal namacalny („ogień krzepnie, blask ciemnieje, ma granice nieskończony”). Podobnie jak przy okazji jesiennego święta zmarłych, dochodziło wówczas do otwarcia zaświatów. Duchy przodków chodziły między żywymi i domagały się gościny. Wiąże się z tym wciąż żywy zwyczaj stawiania pustego talerza przy wigilijnym stole, przy którym zamierzano ugościć niespodziewanego wędrowca, czyli na przykład wędrownego dziada, który jako osoba z pogranicza światów, wiódł ze sobą duchy zmarłych. Wędrowny dziad, Święty Mikołaj, Gwiazdor, Dziadek Mróz i inne tego rodzaju postacie, związane z okresem bożonarodzeniowym, stanowią więc pewnego rodzaju relikt wierzenia, że w tym wyjątkowym czasie spotkać można wędrującego po świecie pana zaświatów - boga, jak skandynawski Odyn, czy słowiański Weles, albo też inną istotę, zdolną wodzić duchy i panować nad nimi. Ów gość (u ludów syberyjskich reprezentuje go szaman, wrzucający mięso przez dymnik jurty), podczas gdy słońce przebywało w jego krainie, mógł udzielić domownikom cząstki swoich skarbów, co znajduje do dziś wyraz w obdarowywaniu się prezentami.

Obfitość świątecznych szaleństw, wiązała się także z usankcjonowaną w tym czasie działalnością wszelkich wyrzutków, ukrywających się w lesie banitów i psiogłowców, czego echo pozostało długo żywe w tzw. chodzeniu po kolędzie, chodzeniu z wilkiem i tego typu zwyczajach, związanych z bardzo archaicznym mitem Dzikiego Gonu - orszaku duchów, który pojawiać się miał w okresach chaosu i zawieruchy.

Dwunasty dzień po narodzinach słońca świętowano wyjątkowo hucznie, jako zakończenie owego strasznego czasu niepewności. Dziś jest to 6 stycznia, czyli chrześcijańskie Trzech Króli, licząc od 25 grudnia jako dnia pierwszego. Karnawałowy pierwotnie charakter tego święta, związanego z maskaradą, szalonymi zabawami, a także orgiastycznymi praktykami, został przeniesiony na noc sylwestrową, co podyktowane było z jednej strony koniecznością uporządkowania kalendarza według wzorów rzymskich, ale także niechęcią Kościoła do wszelkich form kultu pogańskiego, opartych na wybujałej zmysłowości, które to praktyki Kościół starał się okiełznać poprzez oddzielenie ich od swojego sacrum.

piątek, 16 grudnia 2016

Bajka o ciemnej planecie

 
Cóż to za zmarznięta bryła materii, dryfująca w ciemnej przestrzeni? Nieogrzana żadnym słońcem. Na jej powierzchni - gdyby udało się czymś ją rozświetlić - można by zobaczyć kikuty drzew, domy, autostrady, pasma górskie i olbrzymie płaszczyzny zupełnie nieruchomych oceanów. A gdzieniegdzie, pod warstwą białego pyłu, walające się, stwardniałe trupy zwierząt i ludzi.

Gdyby patrzeć dalej, zobaczyłoby się kratery. Bo chociaż dzień i noc dawno już zakończyły tutaj swój bieg, a czas, jak się zdaje, umarł, to bryła spotyka przypadkowo innych kosmicznych wędrowców, którzy, tak jak ona, zabłądzili w to ciemne i puste miejsce na krańcach galaktyki.

Każde uderzenie meteoru jest tutaj początkiem i końcem historii – od nicości, do nicości. W całkowitym mroku przychodzi on cicho i niespodziewanie. Wzbudza drżenie, podrzucając do góry drobiny lodowego pyłu, strzępy drzew i samochodów. Łamie place zabaw, zgniata zamarznięte wózeczki z zamarzniętymi truchełkami dzieci, które ledwo przywołane do życia, zgasły razem ze swoim kosmicznym domem.

Czy ta zimna bryła była kiedyś nazywana Ziemią? Czy to może być prawda? Gdyby ktoś mógł wiedzieć co się tutaj zdarzyło, zapewne zadałby sobie pytanie: Gdzie podziała się wrzawa wcześniejszych tysiącleci, gdy ta martwa dziś planeta, wciąż jeszcze rodziła miliardy istot? Kiedy była świadkiem dramatów - nagłych zwrotów, pomyłek ewolucji, zaskoczeń, zbrodni, radości.
Gdzie się to wszystko podziało? Czy istnieje w jakimś odległym, nieprzemijalnym czasie? Czy może zamarło w przeszłości, której nikt już nie przywoła? A może wcale tego nie było?
Może odpowiedź nie ma znaczenia, bo kiedy za kilka miliardów lat zgaśnie ostatnia odległa gwiazda, martwa planeta będzie tak samo zimna i ciemna jak teraz. Tak, jakby nigdy nie było na niej żadnego życia. Żadnych dramatów. Żadnej dziwacznej pomyłki zrodzonej z roztopionego lodu, ogrzanego światłem pobliskiej gwiazdy.

***
 
- Spójrz na cienie! Ślizgają się po ziemi, jak na przyspieszonym filmie. Więc, to jednak prawda. Niedługo wszystko się skończy.
- Biegnij, zaraz będziemy w domu.
- Nie chcę widzieć tego co się stanie.
- Czujesz, jak spada temperatura? Ziemia oddala się od orbity. Leci gdzieś poza układ. Słońce zmniejsza się powoli. Czeka nas długi wieczór. Wystarczy czasu, żeby upić się i nie obudzić.

wtorek, 6 grudnia 2016

Ragnarok, chaos, świat

Johannes Gehrts, Ragnarok

  Trudno zrozumieć, dlaczego życie istnieje jako wyjątek od nieożywionej materii, ale lubię myśleć o tym jako o działalności chaosu, z jego buntowniczą przypadkowością.
  Chaos zdaje się mieć w sobie pewnego rodzaju „bluźnierczą” tendencję do tworzenia form przeciwnych temu, co zostało dotychczas osiągnięte. Jest więc ciśnieniem odśrodkowym - ekspandowaniem we wszystkich kierunkach.

  W mitologii skandynawskiej natrafiamy na wątek, który zdaje się całkiem nieźle obrazować czym jest świat ludzkiego porządku, którego doświadczamy na co dzień.
  Opowieść tę przytacza Snorri Sturluson w Eddzie Prozaicznej. Mówi ona o tym jak Asowie, bogowie będący gwarantami praw utrzymujących w całości istnienie świata i nieustannie odpierający ataki sił chaosu, rozumianego tutaj jako pewnego rodzaju „zewnętrze” – olbrzymów i potworów – postanawiają któregoś dnia wznieść nowe mury swojego grodu, Asgardu. Właściwie, inicjatywa nie wychodzi od nich, ale od jednego z olbrzymów, który składa im propozycję przebudowania i wzmocnienia tychże murów. W zamian olbrzym pragnie otrzymać za żonę boginię Freyę, ale żąda też słońca i księżyca, na co bogowie reagują początkowo gniewem i przeganiają go. Podstępny bóg Loki wpada jednak na pomysł oszukania budowniczego i namawia Asów do przyjęcia oferty, argumentując że murów nie uda się wybudować w założonym przez olbrzyma terminie, więc będzie można odmówić zapłaty. Umowa zostaje zawarta i olbrzym rozpoczyna budowę. Okazuje się jednak, że dzięki pomocy ogiera Swadelfariego, praca przebiega nadspodziewanie szybko i tylko dzięki sztuczkom Lokiego udaje się bogom wymigać od płatności, podczas gdy mury są niemal ukończone. Olbrzym wpada w gniew, domyślając się, że zastosowano przeciwko niemu podstęp i atakuje Asów. Zostaje jednak zabity przez boga Thora.

 Edda Poetycka przedstawia to zabójstwo wyraźnie je piętnując:

Thor gniewem wzburzon samowładnie młot
wzniósł
- Rzadko spokojny w podobnych sprawach:
Złamane słowa, przysięgi i śluby,
i ważne umowy wspólnie zawarte.

(Tłumaczenie: Apolonia Załuska- Stromberg)

  Bóg, będący strażnikiem umów, sam łamie umowę, a przez ten czyn dochodzi do pogwałcenia praw, które bogowie ustanowili przy stworzeniu świata. Wydaje się, że jest to warunek wstępny, który musi być spełniony by mógł nastąpić Ragnarok – dzień zmierzchu bogów, kiedy świat ma zginąć w płomieniach, niesionych przez olbrzyma Surtra. Bez naruszenia przez bogów ich własnych praw, niemożliwe byłoby późniejsze zerwanie więzów przez Lokiego i demonicznego wilka Fenrira, oraz zalanie świata przez siły reprezentujące chaos. Jednocześnie, jest to wydarzenie konieczne z punktu widzenia mitologii nordyckiej - coś czego uniknąć nie sposób - przeznaczenie bogów, ludzi i świata, o którym wiadomo od początku, że splata się z samym sensem ich istnienia.
 
  Wracając do rozważań o chaosie - jeśli bogów potraktujemy jako personifikacje treści archetypowych, a prawa których strzegą, uznamy za zasady, na których opiera się ludzki ogląd świata, to znajdziemy tutaj odbicie procesu, z którym mamy do czynienia niemal nieustannie, w każdej chwili, kiedy jesteśmy przytomni i świadomi.
  Ład, będący podstawą naszego kosmosu, wynika z porządkujących funkcji ludzkiego umysłu, zanurzonego w rzeczywistości w istocie niepoznawalnej i nieskończenie dynamicznej – rzeczywistości pierwotnego chaosu, z której wyrywa człowieka poczucie, że „przeżywa on swoje jednostkowe życie w świecie”.
  Ragnarok, dokonuje się więc w każdym momencie, jako walka o uporządkowanie świata i uratowanie go od przemijalności. Temu służyć mają idee, pojęcia i symbole. Ale większa część tej walki należy nie do ludzi i ich woli zatrzymania „stawania się” świata, lecz do bogów – archetypów i mechanizmów odpowiedzialnych za percepcję rzeczywistości.
  Nie istnieje żadna jednostkowość, która - niby jakaś wyspa światła - byłaby wyjątkiem od owego morza chaosu, stanowiącego jedyną rzeczywistość, ani nie istnieje świat, który byłby jakimś zewnętrznym wobec człowieka kosmosem.
  Być może sam fenomen postrzegania przez człowieka chaosu, jako „ubranego” w pewien ład i sens, jest efektem twórczej działalności tego chaosu. I jest, podobnie jak fenomen zaistnienia życia pośród martwej materii, przejawem dążności chaosu do przekraczania form już przez siebie stworzonych.
  Nasz ludzki kosmos, taki jakim się wydaje, byłby więc wobec rzeczywistości chaosu tym, czym żywy organizm wobec martwej przestrzeni kosmicznej – przypadkiem.

czwartek, 24 listopada 2016

Wrony



Odrzucam na chwilę wszystkie przeświadczenia.
Wszystkie - włącznie z tym, że istnieję jako konkretna jednostka, a nawet z tym, że umrę (bo to także nic innego, niż przeświadczenie).
Znajduję się na mgnienie oka w jakiejś czystej, surowej przestrzeni.
Patrzę, jak wszystko po heraklitejsku płynie.

Co to znaczy – myślę – czym to jest?

Natychmiast przychodzą znane odpowiedzi.
Opada kurtyna.

Ale już wiadomo, na czym opiera się codzienność. Coś już się wie. I szuka się sposobu na wygranie z zimnem, z bólem, nudą, strachem, bezsensem i obawą przed nimi.

Chciałoby się znaleźć w tej surowej, czystej rzeczywistości i dać się jej rozszarpać na strzępy, bez pamięci i bez troski rzucić się na wiatr, rozwiesić na gołych gałęziach skórę i kawałki ciała. Niech je jedzą wrony.

czwartek, 17 listopada 2016

Radość, rzeczywistość, maszyneria woli

Zdzisław Beksiński, Bez tytułu

Prawa rządzące światem, czy to w skali mikro, czy makro nie są powszechnie znane, wobec czego nie jest zrozumiane miejsce człowieka w świecie. A miejsce to zdaje się być bardzo niekorzystne. Oszukujemy sami siebie i dajemy się oszukiwać przyrodzie. Jako zwierzęta obdarzone ograniczoną, działającą wybiórczo świadomością, zamykamy się na wiedzę o naszym rzeczywistym położeniu.

***

Czy wobec wartości przyjętych przez ludzkość, wobec uogólnionych zasad wytworzonej przez nas moralności, przedłużanie istnienia ludzkości nie jest złem, przez to że nierozerwalnie wiąże się z generowaniem zła?

***

Czy większość działań, które podejmuje człowiek na rzecz kultury, nie ma na celu jedynie rozbudowywania iluzji jakoby był jakiś sens w kontynuowaniu życia istoty, której istnienie okazuje się nieznośnie przypadkowe?

***

Co myśleć o tym, że jesteśmy biologiczną maszynerią, bez jakiejś duszy i wolnej woli? Wola to tylko ciąg decyzji, wyborów z góry przesądzonych energetycznie. Świadomość, mylona z duszą, ma więc za zadanie jedynie wspieranie naszej skończonej egzystencji, w której ostateczną wartość stanowi coś tak trywialnego, jak przekazanie genów i wychowanie potomstwa.

***

Nawet myśl tego rodzaju jak ta, którą proponuję, jest prawdopodobnie koniecznym wykwitem jakiegoś podświadomego „programu ewolucyjnego ludzkości” na taki a nie inny czas. Przeczuwamy już wyraźnie zagrożenie przeludnieniem i kontrolę urodzeń, jako konieczność - gatunek instynktownie przewiduje zbliżający się kryzys i przygotowuje się do przetrwania go. Stąd powstające coraz częściej myśli, które mają stać się podłożem dla (prawdopodobnie) radykalnych rozwiązań.

***

Ludzka świadomość jest przereklamowana w swojej skuteczności (bo bardzo wybiórcza) i nie może stanowić dowodu na rzeczywistą autonomię jednostki ludzkiej.

***

Czy, wobec ludzkiego uogólnionego poczucia estetyki, życie - te wzajemne zależności istot- w swoich prawdziwych przejawach (czyli bez odurzenia przyjemnościami) nie są tylko obrzydliwością i groteską?

***

Prawda o naturze jest zupełnie inna od tego, co jesteśmy przyzwyczajeni nazywać pięknem natury, dostrzegając tylko pozór, fasadę, która w istocie jest projekcją naszych pragnień, rzutowaną na rzeczywistość.

***

Większość wytworów kultury synchronizuje ludzkie umysły i petryfikuje nawykowe myślenie - iluzoryczne treści, które tłumią prawdę o egzystencji. Aby poznać prawdę, móc ją do siebie dopuścić, konieczne jest wyjście poza synchronizację z nawykowym myśleniem - i co najważniejsze - odrzucenie przeświadczeń, zakwestionowanie ich, jakkolwiek by się nie wydawały „oczywistymi prawdami” (przeświadczenie, że się umrze również należy do nich!). Tak zwane "oczywiste prawdy" są maskami ukrywającymi „prawdy rzeczywiste”. Ale „prawdy rzeczywiste”, ten budulec świata, maskują byt.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Świadomość - instynkt powiadamiania


Jestem na bagnach i przyglądam się ptakom. Samica dzikiego łabędzia czyści pióra od pół godziny. Samiec obserwuje najbliższe otoczenie. Wydaje się, że nie niepokoi go nic, co dzieje się dalej niż trzydześci metrów od gniazda. Dlaczego zajmują się tylko tym? Czy ten samiec wie, że istnieje?








Ale co to znaczy wiedzieć, że się istnieje? Czy nie jest to tylko szeroko zakrojona świadomość okolicy, wynikająca z obserwacji - pewnego rodzaju „instynkt powiadamiania” o swoim położeniu - skaner, monitorujący sytuację wewnętrzną i zewnętrzną organizmu?

Przecież ja sam wiem o sobie, że istnieję tylko wobec czegoś. I jest to efekt obserwacji podobnej do tej, której dokonuje teraz samiec łabędzia, orientując się w sytuacji i starając ją kontrolować ze względu na bezpieczeństwo swoje, samicy i gniazda.

Ludzka „okolica”, która składa się na świadomość, jest po prostu dużo szersza, natomiast mechanizm tego instynktu jest podobny - to funkcja "powiadamiania" o swoim stanie i najważniejszych uwarunkowaniach w danym czasie i przestrzeni.

Nie ma mowy o odnalezieniu w ten sposób jakiejś "istoty rzeczy", jakiejś ukrytej prawdy o świecie albo o swojej naturze, ponieważ każde postrzeżenie dokonuje się względem czegoś zewnętrznego, a więc również uwarunkowanego postrzeżeniem, przy czym sam podmiot obserwujący jest dla siebie samego postrzeżeniem "zewnętrznym".

Gdybym spojrzał na siebie tak, jak patrzę na tego samca łabędzia, będąc, powiedzmy, „bardziej świadomą istotą” od niego, uznałbym że jestem wyłącznie funkcją świadomości - mechanizmem powiadamiania. Mechanizmem, który na podstawie obserwacji sytuacji wokół, czyli tego, do czego przymuszają go instynkty, stara się wyrokować o jakiejś "istocie siebie".

Dlaczego się o to stara? Czy to nie przedłużenie tej samej woli kontrolowania otoczenia, która sprawia że łabędź czuje zadowolenie, kiedy po prostu rozgląda się wokół gniazda, z poczuciem spełnienia w swojej prostej, narzuconej instynktem, roli?

sobota, 5 listopada 2016

Ogień i krzyż


Wyobraźmy sobie paleolityczną jaskinię. Wokół ogniska chroni się niewielka społeczność myśliwych i zbieraczy. Na zewnątrz groźna noc - kły i pazury drapieżników czyhają w ciemności. A tutaj, bezpiecznie i ciepło wokół ognia, który rzuca magiczne refleksy na pokryte malowidłami ściany.

Oczy ludzi zwrócone są w stronę płomieni. Obserwują jak ogień, liżąc kawałki drewna, pochłania je. Te ułożone w centrum spalają się szybciej. Co to oznacza? Czy tam znajduje się jego największa moc, serce ognia?

Ale ułożone obok siebie patyki nie płoną już tak dobrze jak te układane na krzyż.
Krzyż - ten kształt - ogień musi go znać i cenić...
Czy to jest jego ukryta forma? Jego dusza?

Tak, chyba tak! Dalsze próby potwierdzają, że patyki ułożone w ten sposób, są przez ogień przyjmowane szybko, a z tymi rzuconymi bezładnie obchodzi się on niedbale.

A więc, ta forma ma znaczenie - istotą ognia, jego duszą, są rozchodzące się promieniście z centrum ramiona.


Odkrycia pojawiają się jedno za drugim i ciała zgromadzonych przenikają dreszcze niesamowitej, zaskakującej wiedzy - właśnie poznali boga, który daje im ciepło, światło i ochronę.

Obraz jego ducha należy zapamiętać, zachować przy sobie i przywołać w każdej potrzebie.
Krzyż i krzyż w kole... Wreszcie okrąg, wypełniony promieniami, krzyżującymi się w centrum.

Wokół ziemskiego ognia zbierają się ludzie, a drapieżne zwierzęta wystrzegają się go.
Najwyraźniej wiedzą, że jest obrońcą ludzi.
A może także ojcem?

Na takie wnioski przyjdzie jeszcze czas.

Na razie ogień łączony jest ze słońcem - są jak syn i ojciec.
Niebiański ojciec ziemskiego ognia - słońce - staje się przewodnikiem. Za dnia jest przewodnikiem ludzi, a w nocy prowadzi duchy, kiedy co wieczór kryje się za horyzontem, by oświetlać krainę podziemną, miejsce przebywania umarłych.



Wydaje się, że w ten właśnie sposób powstał symbol krzyża. W akcie nieświadomej kreacji wypłynął z głębin ludzkiego, w pełnym tego słowa znaczeniu - zwierzęcego - umysłu.

W nadchodzących tysiącleciach pojawiał się będzie we wszystkich kulturach, przybierał najróżniejsze formy i wchłaniał rozmaite znaczenia. Niektóre z tych znaczeń, z czasem przesłonią jego pierwotną treść.

Nawet dzisiaj jednak, jest ta treść możliwa do odnalezienia i odczytania, kiedy stworzy się jej odpowiednie warunki. Pojawia się wraz z jakimś przenikającym dreszczem zdziwienia i obrazami, które niegdyś towarzyszyły wyłanianiu się tego symbolu z ciemnej, nieświadomej sfery.


środa, 2 listopada 2016

"Idź i Patrz"

Można powiedzieć, że życie jest zadziwiającym fenomenem czegoś pośród niczego, jakiegoś bytu rozpiętego w niebycie. I jako takie warte jest by je przeżywać i dziwić się nim.

Ale kiedy przyłożymy taką naiwną afirmację do znanych obrazków zła i cierpienia - głodujących dzieci, kalectwa, zarazy, nędzy, raka, niewinnej głupoty, terroru… itd. itd. - to wydaje się ona jakąś ślepotą.

Jak można cieszyć się życiem i godzić na nie, wiedząc czym życie jest?
A jest pożeraniem mocy: jeden korzysta, gdzie drugi traci. Bez przemocy życia nie ma. A jeśli wydaje się inaczej - to tylko złudzenie wynikające z niewiedzy.

Afirmacja życia oznacza więc zawsze ustawianie się po stronie kata.

I taką myślą uderza "Idź i Patrz" z 1985 r.
Zwierzęce pragnienie młodej dziewczyny, by "kochać i rodzić" staje się kompostem, na którym wyrosnąć muszą kiedyś kwiaty zła. Niewinne, z początku w swojej naiwności. Tak samo niewinne pozostaną w swoim ślepym okrucieństwie.
Bo wszystko jest wolą mocy.


czwartek, 27 października 2016

Triumf obłędu



Świetnie komponuje się ten utwór Death in June z fragmentami Siódmej Pieczęci Ingmara Bergmana. Zastanawiam się, na ile potrzebne są człowiekowi takie okresowe przeżycia zbiorowego obłędu?

Kiedy świat zbyt mocno odczuwany jest jako miejsce cierpienia, pojawia się irracjonalna, psychotyczna myśl, że tylko jakaś danina z krwi i strachu może obłaskawić groźną siłę sakralną.

I to się zwykle lubi łączyć z teatralnością i groteską w okolicznościach religijnych. Ale nie tylko religijnych, bo w nowszych czasach, w podobną poetykę upiornego spektaklu wpisują się choćby obrzędy i szaleństwa III Rzeszy, czy Związku Sowieckiego.

Wcześniej mamy prehistoryczne i starożytne rytualne rzezie dzieci, niewolników, albo zwierząt.

Potem, średniowieczny obłęd z centralnym symbolem w postaci wizerunku torturowanego i konającego bóstwa. A wokół niego biczownicy, krzyżowcy, stosy, kalecy prorocy i szaleni święci władcy, kąpiący się w jednej wodzie z trędowatymi.

A wszystko to na tle zarazy, głodu i wojennych łun.

Pieter Bruegel, Triumf śmierci, 1562

Czy możliwe jest porzucenie tego powracającego kompensacyjnego obłędu? Tej, przecież ludzkiej, autodestrukcyjnej, nieuświadomionej reakcji na lęk i wszechobecny absurd istnienia?

Chyba tylko poprzez dekadenckie rozpłynięcie się w dobrobycie, na chwilę przed ostatnim upadkiem.

środa, 26 października 2016

Na początku był chaos




















A był nie tylko na początku, jak to opisuje mit grecki, który nie zna przecież lepszego sposobu na nazwanie czegoś, co początku nie posiada.

Świat powstaje z chaosu nieustannie. Kreowany w akcie buntu, który jest porządkowaniem - wprowadzaniem ładu do czegoś co jest go pozbawione.
Ład jednak jest iluzją, która w istocie nie istnieje jako coś więcej, niż obraz w umyśle.

Dążenie do stworzenia tego obrazu wynika z tendencji do rozpoznawania świata poprzez idee, które stanowią sztywny twór porządkujący pamięć tak, by odbijała się w teraźniejszości i tworzyła obraz przyszłości.

Świat nie jest więc z natury harmonijny. Nie ma w nim sensowności, celowości, ani żadnych uniwersalnych wzorców. Ich dopatrywanie się wynika z pewnego natręctwa, z nawyku narzucania wszystkiemu określeń, które przemieniają „nieznane” w „swojskie”.

Czynnikiem kreacyjnym jest wyłącznie sam chaos, który będąc całkowitością zawiera w sobie także ów, buntujący się przed nieokreślonością przypadku pierwiastek porządkujący (logos?), dążący do zatrzymania chaotycznej dynamiki w ideach.

poniedziałek, 24 października 2016

"Zanim zabierze nas światło..." - przeciw pułapce komfortu





Umysł lubi przywiązywać się do wzorców myślenia i zachowania. Popularność zdobywają wzorce najprostsze, które pozwalają na oszczędność energii, a przy tym obiecują jakąś dostateczną skuteczność działania.

Wzorce myślenia wiążą się z podążaniem po przetartych koleinach sprawdzonego schematu. Społeczeństwo narzuca je jednostkom nieumyślnie. Ma to na celu zaoszczędzenie energii wydatkowanej na synchronizację osobników w stadzie. Efekt uboczny jest taki, że wybitne, wolne jednostki doznają go jako przykrości i ograniczenia. Pewnego rodzaju wrażenia zamknięcia, uwięzienia, które wywołuje reakcję buntu.

Czasem wystarczy znaleźć się w miejscu, gdzie np. słucha się radia, żeby odczuć na sobie to „wsysanie”. Ten sam mechanizm synchronizacji, tyle że ze znacznie większą gwałtownością, manifestuje się jako psychologia tłumu i szybko wtedy ulega rozładowaniu.

I ta druga forma uwikłania jest łatwiejsza do zauważenia, niż rozłożone w czasie dopasowywanie się. Owo uleganie subtelnej presji otoczenia, aż do całkowitego wyzbycia się możliwości i woli wykroczenia poza schemat.

Dotyczy to każdej formy twórczości, ale przede wszystkim - wolnego, świadomego myślenia.
I dotyczy każdej grupy ludzi, która wytwarza wzorce.

Norweski black metal, wyrósł jako wyraz buntu przeciwko duszącemu oddziaływaniu nowoczesnego społeczeństwa, ale z czasem jednak trochę mu uległ. Wstąpił w koleiny, których zaprzeczeniem chciał być pierwotnie. Początek tego procesu widać w powyższym, klasycznym już reportażu.

Zdolność do dostrzegania piękna i do twórczego myślenia o świecie - do myślenia prawdziwego - wymaga bowiem siły i okresowego jej odnawiania. Ta siła odradza się w buncie, koniecznym do uśmiercenia starych, krępujących energię form.

sobota, 22 października 2016

Światełko w tunelu, czy czarna dziura?


Ciekawa sprawa z tym DMT… Czytałem, że wydziela się do mózgu w dużych ilościach w momencie śmierci, powodując silnie psychodeliczne doświadczenia. Mogą to być wizje i doznania euforyczne, związane z obrazami szczęśliwych krain, rajskich ogrodów itp. Ale mogą się zdarzyć zupełnie przeciwne, piekielne i straszliwe.

O tym jak jest w momencie śmierci, oczywiście nikt nie wie. Domyślać się tego można na podstawie stanów, w które zanurzają się ludzie zażywający ayahuascę, (zawierającą niewielkie tylko ilości DMT) gdzie, obok doznań rozkoszy lub cierpienia, występuje charakterystyczne złudzenie wyjścia poza kategorię czasu i przestrzeni.

I tutaj przestaje być zabawnie, kiedy wyobrazimy sobie, że w momencie śmierci coś takiego przydarza się każdemu człowiekowi.

Wyobraźmy sobie, że ktoś przy nas właśnie umarł. Jego zwłoki leżą obok nas i powoli stygną. Wszelkie doznania tego człowieka ustały, wraz ze śmiercią mózgu – tak myślimy. I jest to prawda, bo teraz, w chwili kiedy o tym myślimy, on już nic nie czuje, ani nie myśli.

Jednak ułamek sekundy przed jego śmiercią wydarzyło się coś, co zniszczyło w tym człowieku postrzeganie czasu i przestrzeni, a także wszelkich innych kategorii świata zewnętrznego, sprawiając, że został wyrwany do pewnego rodzaju „wieczności”, która nie jest jakimś nieskończenie długim odcinkiem czasu, ale czasu nieistnieniem.

Jednocześnie z wyrwaniem z czasu, istniejąca jeszcze świadomość umierającego, otrzymała szereg bodźców, które ukształtowały psychodeliczne wrażenia rajskie albo piekielne, rozciągnięte w bezczas.

Wobec takiej hipotezy, życie wydaje się czymś, czego rzeczywiście lepiej jest się trzymać jak najdłużej, bo na jego końcu czeka rosyjska ruletka. I nie pomogą ani dobre uczynki, ani nic innego, bo nie wiadomo co decyduje o polaryzacji doznań wywołanych przez DMT.

Byłoby więc tak jak chcieli kalwini, że fatum, ślepy los, lub Bóg decyduje o tym komu przeznaczone jest piekło, a komu niebo?

Krzepiący kieliszek pesymizmu



Bardzo mi się ten monolog Rusta podoba i ciarki mnie przeszły, kiedy pierwszy raz oglądałem tę scenę parę lat temu. To jest myśl Thomasa Ligottiego - jego pesymistyczna filozofia - o czym, swoją drogą, milczą twórcy serialu True Detective.

Uważam jednak, że świadomość czekającej nas ostatecznie śmierci nie odbiera tak jednoznacznie znaczenia życiu, a nawet przesuwa to znaczenie głębiej. Wyciąga je z teraźniejszości. Wywołuje poczucie, że gdzieś w TERAZ jest do odnalezienia coś cennego, co nie zawiera się w przedłużaniu życia, ale w wyjściu poza czas w jakiejś wyjątkowej chwili, kiedy udaje się wyzwolić od nadziei.

Świadomość końca może rodzić przeczucie, że jest możliwe dotarcie do takich płaszczyzn przeżywania, które nie są dostępne umysłowi nastawionemu zachowawczo. I to pragnienie zatracenia się, zniknięcia, otwiera na przeżywanie chwili.

W tym sensie chwila może stać się wiecznością - kiedy wiadomo już, że nigdzie się nie dojdzie, bo droga nie ma końca, a tylko upadnie się gdzieś tam... i zniknie. Odwraca się wtedy oś czasu, z poziomej na pionową. I idzie się w głąb teraźniejszości.

piątek, 21 października 2016

O wiecznym życiu... bez wieczności

Odsuwając na bok maski, które kultura nakłada na postać śmierci, Bernt Heinrich przygląda się jej przez pryzmat świata zwierząt. I ukazuje, że śmierć w tym świecie nie istnieje.

W ciągu wieków istnienia ludzkiej kultury, prawdę o zjadaniu się nawzajem istot żywych obłaskawiano na różne sposoby. Była ze świadomości wypierana, a refleksję na jej temat odrzucano, nakładając na nią religijne znaczenia, które zawsze w jakiś sposób starały się maskować tę nieznośnie brutalną podstawę życia.

To wypieranie przyniosło jednak pewien skutek negatywny - poczucie izolacji. 

Oddzielenie człowieka od reszty przyrody.


Tymczasem, postawienie się w pozycji zjadacza i zjadanego - ta akceptacja grozy i obrzydliwości życia - jest być może w stanie na powrót zintegrować człowieka ze światem. Ukazuje bowiem naszą rzeczywistą, całkiem cielesną, wręcz "mięsną" bliskość z naturą.

I chociaż Heinrich tego nie robi, pozostając dosyć neutralny w swoich osądach, to można wyciągnąć z lektury "Wiecznego życia" wnioski bardzo różne od siebie i daleko idące. Taki, chociażby: Światopoglądy propagujące np. wegetarianizm ze względu na współczucie wobec zwierząt, wywodzą się z pewnego rodzaju ucieczki od niewygodnej prawdy o człowieku, jako całkowicie naturalnym i być może koniecznym niszczycielu biosfery.

Niszczycielu, który poprzez swoją ekspansywność i przypadkowo wynoszące go układy ewolucyjne, stał się gatunkiem dominującym i przynieść może Ziemi katastrofę - zagładę, z szerszego punktu widzenia całkiem naturalną, gdyż każde życie musi mieć swój kres, tak żeby na jego szczątkach mogło wyrastać coś nowego.

czwartek, 20 października 2016

Jesienne duchy Dzikiego Łowu

Peter Nicolai Arbo, Åsgårdsreien (1872)

Nastała wspaniale ponura aura i nadchodzi jesienne święto zmarłych. A po niebie przetacza się Dziki Łów, zwany też Dzikim Gonem.
Przypomnijmy więc w kilku słowach, co zawiera w sobie ten piękny motyw mityczny.

Orszak, złożony z upiornych jeźdźców, koni, psów i ptaków pojawia się, gdy otwarty zostaje podziemny świat duchów. Wtedy to, wraz z cieniami zmarłych, do rzeczywistości wdzierają się, uwolnione na ten czas z otchłani, demony. Będą to okolice jesiennych świąt ku czci przodków (jak słowiańskie Dziady, czy celtyckie Samhain), ale też tzw. dwanaście strasznych nocy, czyli okres bożonarodzeniowy, podczas którego panują największe w roku ciemności, a słabe słońce nie jest w stanie wygonić ich ze świata.

Dziki Łów może pojawić się także przy innej okazji - za każdym razem, gdy zostaje naruszona granica między codziennością świata jawy, a przestworem chaosu, snu, irracjonalności.

Wierzono niegdyś, że zwiastuje on wojnę lub kataklizm, a znalezienie się na jego drodze oznacza śmierć lub porwanie do piekieł za życia. I w tym ostatnim znaczeniu mit łączy się z wierzeniami szamanistycznymi. We wszystkich czasach zdarzały się bowiem jednostki, które usiłowały dostać się do zaświatów, by wynieść z nich wiedzę, moc, skarby, albo uwolnić czyjąś zabłąkaną duszę.



Najbardziej znana wersja tego mitu stawia na czele orszaku germańskiego boga Wotana (Odyna). Związane jest to z tradycją tak zwanych mannerbunde - dawnych germańskich stowarzyszeń wojowników, kultywujących wojenne okrucieństwo, szał, picie ludzkiej krwi i - jak wierzono - przemianę w wilka.
I właśnie owa przemiana w wilczą postać staje się tutaj zagadnieniem kluczowym. Wskazuje bowiem na bardzo archaiczne pochodzenie mitu o Dzikich Łowach.

Prawdopodobnie już w neolicie, epoce formowania się pierwszych, związanych z rolnictwem osad ludzkich powstawały jednocześnie grupy wojowników, którym nowy sposób życia nie odpowiadał. Wywodząc się od myśliwych, nie czerpali zapewne wiele radości z pracy w polu. Tworzyli więc wędrowne, na wpół dzikie watahy i napadali okresowo ludzkie siedziby, rabując je i paląc. Czasem zadowalali się okupem, a zdarzało się, że zawierali z mieszkańcami osiedla rodzaj układu o ochronie, który zapewniał rolnikom spokój od innych band, a "wilczej watasze" stały dochód. Wiele wskazuje na to, że z tego rodzaju przemocy zrodziła się myśl o państwowości.

Echo tych okresowych wilczych najazdów przetrwało w kulturze ludowej do dzisiaj i objawia się między innymi w postaci turonia towarzyszącego kolędnikom, którzy przychodzą z żądaniem "okupu" w czasie dwunastu strasznych nocy.