piątek, 23 grudnia 2022

Krampus i duchy zimy. Zmarli i Święty Mikołaj

Niemiecka pocztówka świąteczna z Krampusem

Leszek Kolankiewicz w „Dziadach. Teatrze święta zmarłych” przywołuje plemię Indian Bororo z Amazonii, które podczas ceremonii pogrzebowych dzieli się na dwie grupy. Pierwsza z nich to widzowie, a druga tancerze, którzy ukazują w swoim korowodzie powrót zmarłych. Ta forma kultu przywiodła mnie do wyobrażenia o postaciach Świętego Mikołaja, Welesa, Odyna i im podobnych, przynoszących prezenty lub rózgi w okresie bożonarodzeniowym.

Postaci te mają związek ze światem chtonicznym, podziemnym i są jego reprezentantami, a co za tym idzie, wiodą lub wręcz uosabiają duchy zmarłych przodków, które w okolicach świąt przesilenia zimowego - czyli śmierci i narodzin nowego Słońca – powracają, by dokonywać rozliczenia żywych, darząc ich podarkami, albo, w sposób mniej lub bardziej symboliczny, karząc za niegodne postępowanie. 

Można by to wiązać z rytuałem odnowienia i ponownej kreacji świata, poprzez jego powrót do początków, do pierwotnego chaosu, do „illo tempore” -  owego dawnego czasu, który jest poza czasem, do dzieciństwa świata, ale też dzieciństwa ludzkości...

Rozliczona z duchami przodków i odnowiona ludzka społeczność wchodzi dzięki temu, wraz z młodym Słońcem, w kolejny cykl świata, w nowy rok.

Szczególnie sugestywne są tu postacie mityczne w rodzaju znanego z Niemiec, Austrii, Włoch, Chorwacji i Słowenii Krampusa, czy skandynawskich trolli, które jako istoty o cechach wyraźnie chtonicznych, odgrywają rolę „dostarczycieli rózg”, która to pierwotnie była zapewne związana z powracającymi w tym okresie (od  6 grudnia do 6 stycznia) duchami zmarłych.

Poniżej, współczesna odsłona dawnej tradycji świętowania "czasu duchów zimy" w 2016 roku w Tyrolu:


A tutaj, mój starszy tekst traktujący o tradycji "dwunastu strasznych wieczorów".


środa, 14 grudnia 2022

Pierścień z ołowiu


Było jakieś kursowanie między festiwalowym obozem namiotowym a sceną. Były jakieś męczące starania o coś i poczucie ich nieadekwatności w stosunku do satysfakcji z imprezy. Powracająca niepewność. Ale przy tym nie można było inaczej. Miało się poczucie, że nie ma innej drogi. Miałem na palcu ołowiany pierścień, z którego nie byłem do końca zadowolony. Wpadłem na pomysł, że poprawię jego formę poprzez tarcie o jakiś kamień. Byłem z tego pomysłu bardzo dumny i wszystkim wokół go demonstrowałem, mimo że po moim zabiegu pierścień wyglądał gorzej niż przedtem, a dodatkowo zmiękł. Starałem się więc na powrót go wzmocnić i uformować ugniatając. Kiepsko to szło. 

Wtedy znalazłem się na jakiejś drewnianej wieżyczce, z której widać było i pole namiotowe i scenę festiwalową. Przede mną siedział pijany Janusz Gajos. Oczy jednak miał mądre. Opowiadałem mu jaki to dla mnie zaszczyt z nim rozmawiać. A wtedy on, z jakimś pijackim bezwładem, wyciągnął zaciśnięte pięści, jakby usiłując mnie niezgrabnie objąć i powiedział: „Ja cię zabiję”. Był jednak tak bezwładny, albo takiego udawał, że po prostu osunął się na kolana.

- Świetnie pan to odgrywa - odpowiedziałem. I chciałem mu powiedzieć jeszcze więcej, bo widziałem gdzieś już tę scenę graną chyba też przez Janusza Gajosa. A może to był ktoś inny? Chciałem mu powiedzieć, jak doskonale to odgrywa. Tę komedię. Ale on, nie zważając na moje słowa powtórzył tylko swój gest i słowa: „Ja ciebie zabiję”.

Zszedłem stamtąd i wróciłem do moich podopiecznych, albo kolegów, albo wychowanków. Byli to młodzi ludzie, którzy tworzyli plakaty na ten festiwal, pisali ulotki, drukowali książki i foldery. Ich graficzne pomysły podobały mi się, choć były już zanurzone w konwencji modnej współczesnej „alternatywy”. Nikogo z nich nie rozpoznawałem, ale oni mnie najwyraźniej znali świetnie i to od dawna. Któryś z nich zaczął portretować jakąś dziewczynę, bardzo zręcznie posługując się węglem i jakąś dziwną techniką przy użyciu gęstej farby rozcieranej na suchym płótnie. Czułem, że powinienem dodać coś od siebie i zacząłem wtrącać się w rysunek, tu i ówdzie. Ale szło mi kiepsko, byłem niewprawiony. Oni jednak śmiali się tylko niedowierzając. Wołali, że Piotrek się z nich nabija, udając że nie potrafi rysować ołówkiem. Zrozumiałem, że to ja ich wszystkiego uczyłem. To była moja historia alternatywna.

W międzyczasie pijany Janusz Gajos został zrzucony z drewnianej wieżyczki kopem w gołą dupę. Miał na sobie tylko brudną kufajkę i czapkę uszatkę.

środa, 5 października 2022

"Kto poznał świat, znalazł trupa" - część trzecia (Chwila nowonarodzona)

Henryk Weyssenhoff, Przeczucie

"Kto poznał świat, znalazł trupa" - część druga

 Czy to nie jest nieskończenie dziwne, że musimy pożegnać się z jedynym co znamy i powitać coś całkowicie obcego? Co prawda, śmierć to ta piękna pani, z którą nikomu niczego nie brak. Śmierć obecna jest zawsze „teraz”. Obecna jest w każdej chwili życia, tak jak każda inna chwila życia zawsze istnieje w płaszczyźnie „teraz”. Wszystkie chwile są w tym sensie razem. Ale skoro, kiedy śmierć jest, to nie ma już chwil, bo nie ma mnie - to, kiedy są chwile, nie ma śmierci. Gdzieś może majaczyć jedynie widmo jej, zanim nadejdzie chwila ostatnia. Lecz śmierci samej tam nie ma. A czy jest, kiedy śnię bez snów? Czy była zanim się urodziłem? A może była krótko nawet po moim urodzeniu, zanim jeszcze poszła w ruch maszyneria mojej świadomości?

Nieskończenie dziwne jest, że mamy naraz tylko chwilę, której nie znamy. Obcą, nową, dopiero co narodzoną chwilę. A wszystkie chwile, które poznaliśmy, chwile określone, zamknięte, wygasłe - cały ten świat wyobrażony chwil – tracimy z każdą chwilą na nowo. Zagrzebujemy w pamięci martwe chwile – wspomnienia, szczątki chwil, z których powstaje świat. Świat jest zawsze trupem, mumią skleconą ze szczątków żywych chwil. Świat nigdy nie jest „teraz”. Zawsze należał do przeszłości. Z przeszłości zrodzony - nie dla życia - lecz dla wspomnień, marzeń, obaw, trosk i pragnień. Świat, to zawsze zaświat.

Czy to nie jest nieskończenie dziwne, że musimy pożegnać tę mumię – jedyne, co znamy - i powitać coś całkowicie obcego – nowonarodzoną chwilę?

sobota, 24 września 2022

O znikaniu, którego nie widzimy

Umarł naczelnik więzienia, w którym zamknąłem się dobrowolnie. Z tej okazji początkowo nie rozmawialiśmy o nim. Potem zaczęliśmy się zastanawiać jak to możliwe, że przestał istnieć. Następnie zaś, zastanawialiśmy się, kiedy to się stało – kiedy przestał istnieć. Ostatecznie, zadawaliśmy sobie pytanie, czy istniał kiedykolwiek.

Są rzeczy uczuciowo emocjonalne i są rzeczy nie uczuciowo emocjonalne. Tych rzeczy nie odczuwa się, lecz widzi. Dostrzega się je od razu jako dziwność, jako prześwit zza zasłony znanego, ułożonego, rozumianego – zza zasłony świata.

Zniknął więc. Lecz kiedy? Czy już wtedy, kiedy przestał się pojawiać, choć przecież dochodziły nas wieści, że żyje, że jest? Co, jeśli już wtedy go nie było, a my jedynie wierzyliśmy, że gdzieś tam, sobie samemu, czy komu innemu, jest? Przeczuwaliśmy. Czuliśmy, ufając odczuciom.

A może zniknął dopiero w tym dole wykopanym łopatami? Zniknął dla nas. Jeśli nawet wtedy dopiero - żegnany przez zgromadzenie, zamykające opowieść o nim chwilą jego uroczystego zakopania w dole ziemnym - to tam, na tym końcu opowieści o jego byciu pojawiło się coś bardzo dziwnego. Pojawiło się zniknięcie. Zniknięcie lekko stuknęło w powierzchnię świata, niczym ceramiczna kulka w szybę. I pojawiła się tam mała szczelina. Zniknięcie jednak okazało się nie być jedynym zniknięciem. I jak krople deszczu ukazywać się poczęły kolejne zniknięcia. Wszędzie wokół zadudniło i zabłysnął w tej dudniącej ciszy wszechświat zniknięć. Przez krótką zadziwiającą chwilę znikało wszystko. Znikało, ale nikt tego nie dostrzegł. Wszyscy byli odwróceni plecami. Oni nie mieli wejść w to rozszczepienie, nie mieli chcieć istnienia tej szczeliny, która rozszczepia każdą chwilę. 

Patrzyli na opowieść przyciągani hipnotyczną jej formą. Całkiem w nią wciągnięci.

I nagle, tak jakby tamto jego zniknięcie niczego nie zmieniało, zamknęło się rozszczepienie. Zamknęła się ziemia. Skończone.

Lecz przecież, kiedy zniknął? I czy znikał już wcześniej? Dlaczego nie ma go w tej chwili? A może nie zniknął nigdy, bo nigdy się nie pojawił? Widzieliśmy go, owszem...

Lecz przecież, w tej chwili nie ma go, więc jest tak, jakby nie pojawił się nigdy. Reszta jest opowieścią, która skrywa. Tak, jak hipnotyczna mantra wszechświat zniknięć skrywająca, jest opowieścią. Do niej to należy ciepłe „my razem” - wobec rozszczepienia, wobec znikania. I by mogło się utrzymać, potrzebuje wciąż odwracać się plecami do rzeczy zniknięć, od wewnątrz kruszących skorupkę świata.

Więc nie było go, choć mówi się o jego zniknięciu. I choć wszystko znika wciąż, a to najdziwniejsza z dziwnych chyba rzecz - że znika coś, co było – mantry będą powtarzane w każdym języku dzisiaj istniejącym i w każdym, który powstanie. Bo musi pozostawać ukryte przed człowiekiem to dudniące ciszą znikanie.


wtorek, 6 września 2022

Poza hyle

Rembrandt, Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem

Z wyjątkiem stanów natchnienia postrzegam świat trywialnie. Bierze się to stąd, że nieświadomie przyjmuję uwspólnioną, współczesną zupełnie i błahą jego wizję, jako czegoś w swojej fizyczności skończonego, jakiegoś odpychającego mechanizmu-pułapki, z którym jedynie walczyć warto i to na jego tylko zasadach. A walka ta z góry skazana na porażkę. I im bliżej mi tej poniedziałkowej „hyle” (która nie tylko w poniedziałku przecież mieszka), tym bardziej mnie ta perspektywa krępuje i dusi. Nie widać z niej wyjścia, wyzwolenia. Próżny trud, próżna twórczość, bo do niczego nie prowadzi ostatecznie, ani od niczego nie ratuje.

Inaczej, kiedy odczuję boskie natchnienie. Nawet to tragiczne i groźne. Wtedy nie ja już, nie mój los, i nie wyzwolenie, nie przyszłość, ale dzieło, do którego wyrywa się serce – ono to staje się ważne samo dla siebie. Na pytanie po co ten trud, odpowiada serce: Nie ma w tym trudu. To wysiłek lekki jak taniec. Nawet, gdyby był to taniec do upadłego. 

A byt - nie jak świat zamknięty ludzkich oczu – staje się wtedy sobą niepoznanym! Otwarty, niemechaniczny, nieograniczony. 

Świat? Świat traci swoją wszelką dookreśloność. Nie ma już świata. Jest byt żywy.

Więcej jeszcze chce się o tym powiedzieć, bo pod wpływem tych natchnień nie sprowadza się już wszystkiego – bogów, ludzi, zdarzeń, życia samego - do reguł ekonomiki materii, energii... Do tych upupiających schematów, pozbawiających czaru i barwy wszelki czar. Do tych kół ratunkowych ucieczkowej, rozedrganej psychiki, która uniknąć chce łatwym sposobem grozy życia. A kiedy jej już umyka, umyka też całemu tego życia pięknu i znaczeniu. Ratuje się w wydmuszkach bytu, które ją mamią pozorem spokoju. Lecz tam spokoju nie ma. Jest niepokój wieczny bezustannej ucieczki bez dna, bez celu. 

Natchnienie mówi: zawróć i przyjmij niedoskonałe, męczące, straszne - jak pełnię i doskonałość. Przestań się trudzić swoją ucieczką. Nie szukaj błogości. Nie pragnij odpoczynku.

piątek, 5 sierpnia 2022

Dionizos

Grecka amfora z maską Dionizosa, ok.520 r. p.n.e.

Dionizos przynosi szaleństwo praczasu, z którego przybywa. Dlatego wynurza się z morza. To symbol praoceanu - pierwotnego chaosu. Szalona jest w nim tajemna jedność przeciwieństw – zgiełku i ciszy, entuzjazmu i grozy. 

Kiedy stykam się z postacią Dionizosa, znajduję w sobie atmosferę swobody, lekkości względem swojego losu. Dionizos uwalnia od duszącego poczucia, że od życia należy czegoś wymagać, i że my jesteśmy swojemu życiu coś winni. Pozwala doświadczyć niewinności bytu: To jego szaleństwo - mieszanina tragedii, beztroski i upojenia – wyzwala świat z uwarunkowań, przymusów, zobowiązań, założeń... Wprowadza atmosferę niespodziewanego, w bliskości chaosu, z całą jego potencją i świętą grozą. Otwiera życie na nieznane. Każe śmiało w to nieznane wstępować. Upaja obietnicą tanecznej swobody ruchów. Może dlatego kobiety greckie, jak mało kto uwikłane zakazami, pierwsze poczuły jego zew, by uciec w góry, w dzicz, poza ekumenę... Dionizos obiecuje skarby leżące poza granicą tego, co oswojone. Dionizos, to wołanie do porzucenia troski i wkroczenia wprost w życie, w byt.

czwartek, 4 sierpnia 2022

Tak zwana "wolna wola"

Nie tylko nie ma sensu nikogo obarczać winą za cokolwiek (ponieważ musiało się stać, co się stało), ale nawet obarczanie go winą (ponieważ - na ten przykład - tak podpowiadają mi uczucia) również jest zasadne i uprawnione, kiedy przyjmiemy, że skoro coś się dzieje, to znaczy, że dziać się musi. Zatem, to nasze nierozumne uczucie i niesprawiedliwe chcenie, także jest uprawnione. Błąd przestaje być błędem, skoro nie istnieje wolny wybór. A wybór jest uwarunkowany zawsze, ponieważ nie jesteśmy rozumem absolutu. Wyobrażamy go sobie jednak wciąż, jako jakąś metaperspektywę i nazywamy ją wolną wolą, która jest rzekomo w naszym posiadaniu. To całkiem zabawne, kiedy spojrzeć na to z boku. 

Gdyby jednak istotnie coś takiego jak wolny, nieuwarunkowany wybór mogło istnieć, musiałoby być osią rzeczywistości - samą w sobie, wolną od uwarunkowań przyczyną wszelkich dalszych zdarzeń. I musiałoby w każdym swoim akcie woli wolne być także od uzależnienia od innych swoich aktów woli i ich skutków. Owszem, jest do pomyślenia taka dziwna rzeczywistość. Jednak gdyby była ona „prawdziwa”, wtedy wszelka obserwowana w niej przyczynowość musiałaby być jedynie pozorna. 

Dopóki więc wciąż chcemy wierzyć w przyczynę i skutek, które umożliwiają nam budowę maszyn i odróżnianie dnia od nocy, wola musi być zaprzeczeniem wolnego wyboru. Musi pozostawać żywiołem - siłą uwarunkowaną inną siłą.

środa, 3 sierpnia 2022

Przedmiot poza kontekstem

 

Obraz Zdzisława Beksińskiego

Wittgenstein mówi tak: 

 „Jak przedmiotów przestrzennych nie można sobie w ogóle pomyśleć poza przestrzenią, a czasowych — poza czasem, tak żadnego przedmiotu nie można pomyśleć poza możliwością jego powiązania z innymi przedmiotami. Jeżeli mogę pomyśleć sobie przedmiot w kontekście stanu rzeczy, to nie mogę go pomyśleć poza możliwością tego kontekstu”.

I ma rację z punktu widzenia logiki rzeczywistości, przyczynowości itd. Ale przecież mogę sobie pomyśleć taki przedmiot poza „możliwością jego kontekstu”. Np. samochód umieszczony w jakimś nieznanym świecie, gdzie nie ma, nigdy nie było i nie wiedzą o nim żadne istoty, i gdzie nic ze świata ludzkiego nigdy nie zdołałoby dotrzeć. Wyobrażam sobie w takim miejscu samochód. Ten samochód tam nie pasuje oczywiście, ale właśnie dlatego jego obecność w tym miejscu nabiera zupełnie innego, surrealistycznego kontekstu, niczym z obrazów Beksińskiego. I to jest pomyślenie sobie przedmiotu znacznie ciekawsze. Tak umieszczony samochód wprowadza umysł w stan pewnej niezwykłości, fascynacji, zadziwienia. Każe zapytać się, czy jakikolwiek przedmiot w swoim „kontekście stanu rzeczy” jest w nim istotnie, czy raczej odwrotnie – żaden przedmiot nie jest w swoim kontekście, a jedynie zgadzamy się zaakceptować te konteksty, które nasz umysł nam prezentuje, tak jak przedmioty, które same w sobie nie istnieją przecież, a stanowią uogólnienie jakiegoś przepływu, z którego umysł nasz halucynuje te przedmioty jako rzeczy istniejące, które dają się następnie określić i nazwać. Wobec tego, wszystkie przedmioty i wszystkie ich konteksty są swobodną grą umysłu, która uwarunkowana jest chyba tylko sobą? Chociaż... czym?

niedziela, 10 lipca 2022

Wiek starczy w wedach

Strona z Atharwawedy, "księgi czarodziejskiej" hinduizmu. Źródło: domena publiczna.

 Ciekawe, że w dawnych kulturach starano się raczej przydawać znaczenia (czy może wartości) wiekowi starczemu, który tego znaczenia domaga się przecież już nawet z racji tego jak jest nieatrakcyjny... Współcześnie, inaczej - buduje się wartość młodości. Tak jakby ona potrzebowała jeszcze jakichś potwierdzeń, czy pochlebstw.

"Wedy wskazują człowiekowi, istocie z racji swej materialności związanej z materią a także istocie duchowej, cztery główne cele i zarazem cztery okresy życia. Każdy następny z tych celów jest uważany za lepszy od poprzedniego, cel zaś ostatni (podobnie jak ostatni, starczy okres życia) uważa się za lepszy i wyższy od wszystkich poprzedzających go celów razem wziętych. A oto owe cele - niejako do wyboru: k a m a - (miłość), a r t h a (dobra ziemskie), d h a r m a (cnota, obowiązek) oraz m o k s z a (wyzwolenie). M o k s z a stanowi cel najwyższy, najwznioślejszy, jak gdyby "cel celów", do którego dążyć trzeba stopniowo, nieustannie doskonaląc się duchowo. Odpowiada mu w życiu okres "leśny"."

Andrzej Tokarczyk, Hinduizm, Warszawa 1986.


piątek, 18 marca 2022

Wojna także rodzi się z miłości




 „Dlaczego w samym sercu natury toczy się wojna?” - pytanie, które pada na początku filmu „Cienka czerwona linia”.

Cała ożywiona natura wleczona jest mocą miłości i tylko miłości. Nie ma żadnej nienawiści samej w sobie. Nienawiścią nazywamy miłość, która odpycha. Ale to wciąż miłość - jej druga strona. Poza miłością jest już tylko obojętność. I to ona - jako coś całkiem osobnego - stanowi tło dla miłości i jej kontekst.

Dlatego wojna jest dzieckiem miłości. Twórcze moce przyciągania i odpychania urzeczywistniają się w całej jej grozie. Gwałt, płodzenie, narodziny, pożeranie...

Nienawiść, odraza, obrzydzenie – to także wielkie i piękne dzieci miłości.

Kiedy sprzeciwiamy się wojnie - jej istocie - sprzeciwiamy się istocie natury. Możemy wtedy zadać sobie pytanie, na czym polega nasz stosunek do natury. Czy godzi się z nią, z prawdą o niej? Czy może woli jej zaprzeczyć? A jeśli woli jej zaprzeczyć, to czy pragnie nieistnienia, zamknięcia oczu? A może jakiegoś istnienia innego – miłego i najlepiej wiecznego istnienia, które by było przecież drwiną z natury takiej jaką ona jest.

Czym wobec tego jest ocalenie? Czym jest błogość i spokój, skoro niepokój wojny – siły przyciągania i odpychania - to właśnie moc życia? Spokój trzeba odróżnić od błogości. Spokój jest w oku cyklonu - jest w równowadze dynamicznych sił. Spokój może być pełen mocy, podczas gdy z błogości wyrasta bezwład. A bezwład już nie uczestniczy w wojnie. Musi jedynie pogodzić się z gwałtem.

poniedziałek, 14 lutego 2022

Napięcie ustawiczne

 


"Starożytni nie przemęczali swych bogów; zanadto byli eleganccy, aby ich molestować czy robić z nich przedmiot studiów. Fatalne przejście od mitologii do teologii jeszcze się nie dokonało, toteż nie znali oni owego ustawicznego napięcia odzywającego się zarówno w słowach wielkich mistyków, jak i w katechizmowych banałach. Gdy ten tutaj świat staje się synonimem niemożności uporania się z czymkolwiek i gdy czujemy, że nasz z nim kontakt ulega fizycznemu zerwaniu - lekarstwem jest nie wiara ani odrzucenie wiary (bo jedno i drugie stanowi wyraz tej samej ułomności), lecz pogański dyletantyzm, ściśle zaś biorąc - nasze o nim wyobrażenie."

                                                                                                             Emil Cioran, Zły demiurg


Słowa pana Ciorana można by z powodzeniem przyłożyć nie tylko do dawnych fiksacji religijnych, ale także do ich wydań współczesnych - do tych wszystkich jedynie słusznych postaw i biegunowo skrajnych przeświadczeń, które łączy dziecięco naiwna wiara, że się je z własnej woli przyjmuje, i że są czymś więcej, niż tylko wymuszonym przejawem emocjonalnej higieny, albo raczej jej braku.