|
Pieter Bruegel, Rzeź niewiniątek, 1566 |
Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, chodziłem codziennie tą samą drogą w kierunku szkoły, gdzie studiowałem. Monotonią i zwykłą brzydotą tej drogi byłem znudzony. Znudzony codziennie od nowa. Nawet jeśli wybierałem jakąś inną nieco, okrężną drogę, to okazywało się zawsze, że jest to ta sama droga monotonii i zwykłej brzydoty. Nie opuszczało mnie pytanie jak to możliwe, że ludzie są w stanie znosić te same codzienne i nudne czynności, nudne drogi, nudne budynki, nudne swoje życia, podczas gdy wszystko to mogłoby wyglądać inaczej. Gdyby nie godzili się z miernotą, z bylejakością, gdyby pozwolili wyobraźni działać, ich codzienność mogłaby być inna, ciekawa, piękna, fascynująca. Nie rozumiałem dlaczego jest tak jak jest. Gniewało mnie to i przyczyniało się do pogardy wobec ludzi. Sam widziałem w sobie krajobrazy zbudowane z marzeń i wizji, które mnie pociągały, i które starałem się przecież wcielać w życie, pociągając ku nim, a czasem przymuszając innych, by szli za moimi pomysłami i realizowali je.
Lata później, zastanawiając się nad tymi samymi kwestiami, dochodziłem do poglądu, że przyczyną tych ludzkich samoograniczeń, tego lgnięcia do powtarzalnych schematów, jest naturalna dla życia biologicznego oszczędność energetyczna na poziomie jednostki. Zwyczajnie, natura lepiej wychodzi na tym ewolucyjnie, kiedy większość nie poświęca zbyt wiele energii na fantastyczne innowacyjne wizje, a jedynie rutynowo działa w pewnego rodzaju przytępieniu wyobraźni, wydeptując zmęczonymi stopami najkrótsze możliwe ścieżki z domu na przystanek autobusowy i z powrotem. Dzięki temu społeczność może wzrastać, nie nękana zbyt częstymi eksplozjami wojen wielkich armii jakichś marzycieli-czarowników, szalejących by swoje wizje za wszelką cenę urzeczywistniać. Dzięki tej właśnie błogosławionej oszczędności energetycznej, którą pośród krwi i łez tysięcy istot natura wypracowała, wizjonerów jest w sam raz tylu, by raz na jakiś czas marzenie jednego z nich, padając na podatny grunt, mogło przeniknąć do mas. Ci zaś, którym się to nie udało, cichutko obumierali w dowolny, przypadkowy sposób nie nadwyrężający energetyki systemu.
Czy to możliwe, że tak to się odbywa? Że za tę brzydotę cywilizacji, za tę jej nudę i zwykłość, która obrzydza mi codzienność, i przez którą nie potrafię w sobie wykrzesać zapału do tak zwanych zawodów, odpowiadałaby oszczędność energetyczna, która w moim przypadku odbywa się kosztem jednostki, albo raczej występuje w jakiś inny, może patologiczny sposób? Bo może moja natura oszczędna jest w miejscu, którego nie dostrzegam, a dostrzegają je z łatwością inni? Może moja natura oszczędza mi na przykład zbytniej wrażliwości bliźniego, choć przecież mam się tutaj za dosyć wrażliwego. Mogę czegoś nie dostrzegać. Prawdopodobnie wielkiej belki w swoim oku.
A bywa natura przecież bardzo rozrzutna i nielicząca się z ryzykiem. Tam, gdzie warto poświęcać, nie oszczędza swoich wybrańców, wyposażając ich w instrumenty chaotycznego samozatracenia. Przy czym, zanim dojdzie do owego samozatracenia, instrumentom tym zdarza się wyprodukować jakiś wyjątkowy, lśniący kawałek dziwności, który okazuje się bardzo atrakcyjnym produktem dla oszczędnej energetycznie większości tak, że zostaje przez nią wchłonięty i przetworzony, a następnie włączony do płaskiej maszynerii krajobrazu, podtrzymującej ekonomię systemu.
Na tym poziomie jednostka, w stosunku do której natura przejawiła swą rozrzutność, jest już wykorzystana i skutecznie użyta. Wciąż więc opłacalna jest tu oszczędność energetyczna w swobodnym dysponowaniu jednostkami eksperymentalnymi. Tymi mutagenami kultury, z których większość może zaniknąć zanim zdążą wykorzystać swoje artefakty.
Rzecz w tym, że jeśli bym takim mutagenem był, nie świadczyłoby to o żadnej mojej wyjątkowości. Byłbym przejawem bezcelowej mocy w takim samym stopniu jak każdy inny. Różnica znajdowałaby się oczywiście w doznawaniu, ale o czym to tak naprawdę mogłoby świadczyć?
To czym jestem i do czego natura mnie przymusza nie stanowi żadnej mojej zasługi, ale też – w szerokim sensie - nie czyni mnie za to odpowiedzialnym. Nie zmienia to faktu, że wywołuje jednak wrażenie fałszywego oddzielenia, jakiejś odmienności.
Jeśli więc czuję się mutagenem, to utożsamiam się z czynnikiem zmiany. Nic dziwnego, że ulegam wtedy mocy archetypu Trickstera. Ale przecież nie ja tym Tricksterem jestem! Nie jestem samym mutagenem, bo to nie ja zmieniam. Jestem tylko, jak wszyscy inni, materiałem genetycznym. To czynnik zmiany – mutagen sam w sobie - działa przeze mnie, powoduje mną, usiłując oddziaływać na całość zbiorowości. Ale nie jest ze mną tożsamy. Przemienia mnie i manipuluje mną, wykorzystuje i mieli na równi z innymi. Choć może nie na równi, bo mnie mieli trochę bardziej. Mną dysponuje mniej pośrednio. I mniej mi pozostawia do powiedzenia od siebie. Podczas, gdy na całość woli wpływać, to mnie rozkazuje. Co tam rozkazuje! Dysponuje mną.
I wtedy pojawia się Tolkien, mówiąc:
Trywialność jest karą za "przywłaszczenie": rzeczy trywialne, albo (w złym sensie) powszednie to rzeczy, które sobie przywłaszczyliśmy - albo faktycznie, albo tylko w pamięci. Twierdzimy, że je znamy. Kiedyś przyciągnęły nas swym blaskiem, kolorem lub kształtem, aż położyliśmy na nich rękę, zamknęliśmy w naszym skarbcu, zawładnęliśmy nimi, a zawładnąwszy przestaliśmy się im przyglądać.*
No tak, moje krajobrazy. Mogłem je więc przywłaszczyć, czy raczej przeciwnie? Czy skoro nie przywłaszczyłem sobie nigdy w sercu reklamy skarpet, albo proszku do prania, to powinny mi się one podobać? Nie. Nigdy mi się nie podobały, tak jak nie podobały mi się mijane w drodze do szkoły krajobrazy. Gdybym je w pewien sposób przywłaszczył, gdybym zamknął je w worku pod tytułem „zwykła brzydota”, to dopiero mógłbym je zignorować, skupiając się na tym tylko, co jest do zrobienia. Krajobrazy te jednak codziennie na nowo zapytywały mnie po co tu są. Dlaczego wyrastają tu wciąż na nowo wokół mojej drogi. Rzucały wyzwanie mojej wyobraźni, która szukała jakichś sztuczek, jakichś zaklęć, które by je przemieniały, nadając szczególne znaczenie temu czym są, a może znaczenie to nawet odnajdując. Być może jednak kazały mi nieustannie poszukiwać krajobrazów dla mnie właściwych. Tak sądziłem wtedy. Nakazywały oderwanie od tego co dane i wychodzenie dalej.
Gdzie indziej, byle nie tu.
Daleko stąd, ale nie w innym mieście, gdzie także pojawiłyby się moje krajobrazy brzydoty. Wiedziałem, że tak by się stało, i że ucieczka tego rodzaju jest niemożliwa. Człowiek uciekający za morze zmienia tylko niebo. Tym, co chciało zostać odnalezione były jakieś wnętrzności własne, jakieś tęsknoty. Jakieś miraże.
Przypis:
*J.R.R. Tolkien, O baśniach, w: Drzewo i liść, 2000