czwartek, 31 października 2024

"November" - estońska perełka

Jest to dobry czas, by przypomnieć estoński film "November" z 2018 roku. W filmie pojawiają się istoty nadnaturalne, między innymi kratty, czyli estoński odpowiednik naszych skrzatów. Tutaj kratty, to złapane przez czarownika duchy zmarłych, które wcielają się w różne narzędzia gospodarskie i wykonują niewdzięczne prace na rzecz swojego pana. 

A i u nas niekiedy uważano, że skrzaty, a wcześniej ubożęta, są tożsame z duchami zmarłych lub od nich pochodzą. Andrzej Szyjewski pisze w Religii Słowian: "Wiemy, że jedna z ruskich nazw (duchów - przyp. mój) domowych ded, ditko pokrywa się z określeniem dusz przodków (dziady), wiemy też, że uniwersalną formą przechodzenia ze stanu zmarłego do stanu przodka była miniaturyzacja i zwielokrotnienie, utrata związanej z imieniem tożsamości i przejście do kategorii ogólnej". 

"November" pokazuje bardzo nam bliski kulturowo świat wierzeń. Podczas świątecznych nocy, duchy wędrują między grobem a swoim domem rodzinnym. Ofiarowuje się im światło i żywność, rozmawia z nimi, a nawet próbuje oszukiwać. 

Warto ten film obejrzeć choćby ze względu na klimat, piękne graficznie zdjęcia i czarny humor.

poniedziałek, 21 października 2024

Za ptysiem

"Czarna Chata" - kadr z serialu Twin Peaks, 1990

Jest już grubo po północy. Jestem w nocnym sklepie i chcę kupić ptysia, ale nie ciastko tylko taki dawny napój owocowy w dużej butelce. Nie widać sprzedawcy, więc wołam: Halo, halo! Pojawia się dziewczyna. Wychodzi skądś i się uśmiecha niepewnie. Podaję jej stówę i czekam na resztę. A ona znika ze stówą i ptysiem za jakąś ciemną kurtyną. Rozglądam się i nawołuję. 

Wtem z klapki, co to ją w tym sklepie mieli do bezpiecznego wydawania reszty po nocy, wyskakuje z głośnym szelestem zwinięty i zgnieciony banknot pięćdziesięciozłotowy.

- No co pani – mówię. – Trochę za dużo jak za ptysia. A tak w ogóle, to gdzie ten mój ptyś?

Dziewczyna znów pojawia się i nieśmiało wygląda zza tej ciemnej kotary. Uśmiecha się niepewnie.

- Niestety nie możemy nic więcej dla pana zrobić. Proszę już iść. Jutro pan przyjdzie.

- Jutro? I ktoś mi na słowo uwierzy? Może mi pani coś napisze? Jakieś pokwitowanie...

- Niestety, już nic więcej w tej sprawie zrobić nie mogę. Przykro mi.

Wracam tam następnego dnia rano. Dziewczyny oczywiście nie ma. Zamiast niej jest dwóch kolesi. Młodszy i starszy. Patrzą na mnie z niepokojem, kiedy im opowiadam co zaszło w nocy i czego od nich oczekuję. Niech mi oddadzą te cholerne pięćdziesiąt złotych. Bo ptysia mam już gdzieś, oczywiście. Z tą stratą jakoś się pogodzę. Przy okazji zauważam, że asortyment tego sklepu zniknął. Nie istnieje. Tłumaczę się przed nimi, ale jednocześnie coraz bardziej staje się dla mnie jasne, że nie mam szans nic wskórać. Niemniej, gadam.

- Niech pan tu zaczeka – mówi starszy i razem znikają za ciemną kotarą, podobną do tej wczorajszej, z nocy.

Czekam więc, ale nikt się już nie pojawia. Opanowuje mnie przeświadczenie, że zostałem wciągnięty w coś, czego mi teraz bardzo nie potrzeba. Coś co będzie zupełną stratą czasu, a pewnie i czegoś więcej.

I wtedy za plecami słyszę hałas. Oto w podłodze, która jest niby jakaś szachownica, unosi się i wyskakuje mała klapka. Blaszana klapka od brudnej studzienki ściekowej. W otworze pojawia się ręka w rękawiczce. Obmacuje podłogę wokół. Zaraz za nią druga. Obmacują podłogę poszukując czegoś. Mnie? Robi się trochę tak jak w filmie „To”. Wiem, że kiedy tam podejdę i spojrzę w dół pojawi się jakieś nienawistne spojrzenie, albo inna niekoniecznie chciana rzecz. Ale podchodzę, bo trzeba to załatwić. I mówię, przy tym znowu jakieś: Halo, halo!

Czuję nagle, że gdzieś z niewidoczności za moimi plecami ktoś dotyka moich ramion. Delikatnie głaszczą mnie czyjeś ciepłe dłonie. Nie wierzę w tę ich delikatność, bo jednocześnie widzę tamte dwie zarękawiczone, które wciąż obmacują szachownicę podłogi wokół studzienki. Czuję, że to sen i wiem dobrze jakiego typu. Wszystkie wcześniejsze sny tego rodzaju, o których na jawie nie pamiętam, przypominają mi się naraz. A było ich wiele. Coś mi teraz każe pamiętać i przyznać się, że to, że ich nie pamiętam oznacza po prostu moją winę. Pamiętać nie chcę. I stąd to wszystko.

Ciepłe dłonie mnie głaszczą, a ja im nie dowierzam. Spodziewam się, że za chwilę zaczną się zaciskać. Postanawiam nie czekać na to i sam je próbuję chwytać. 

Wtedy otwieram oczy i okazuje się, że to ty mnie głaskałaś. Mówisz: Tłumaczyłeś coś komuś bardzo usilnie. Mówiłeś niezrozumiałe słowa.

Potem przypominam sobie, że przed snem rozmyślałem o świadomych snach i zjadłem kilka pomidorów suszonych w oleju, wspominając mamine przestrogi, żeby nie jeść ciężkich rzeczy przed snem, bo coś niedobrego będzie się śniło. Jak ona nie poważała nigdy snów! Chyba właśnie dlatego, żeby sprawdzić - właśnie dlatego te pomidory jadłem! Niedobry sen? Śnijmy, śnijmy, badajmy. Panie, nie z nami takie numery przecież! Czytam notatkę sprzed zaśnięcia wczoraj: 

Oniria jako klucz nieracjonalny do tu. Nie Finneganów tren, choć może. Szukanie szufladami szufanie. Poz szuladę.

niedziela, 15 września 2024

Mutagen krajobrazu codziennego

Pieter Bruegel, Rzeź niewiniątek, 1566

Kiedy miałem dwadzieścia parę lat, chodziłem codziennie tą samą drogą w kierunku szkoły, gdzie studiowałem. Monotonią i zwykłą brzydotą tej drogi byłem znudzony. Znudzony codziennie od nowa. Nawet jeśli wybierałem jakąś inną nieco, okrężną drogę, to okazywało się zawsze, że jest to ta sama droga monotonii i zwykłej brzydoty. Nie opuszczało mnie pytanie jak to możliwe, że ludzie są w stanie znosić te same codzienne i nudne czynności, nudne drogi, nudne budynki, nudne swoje życia, podczas gdy wszystko to mogłoby wyglądać inaczej. Gdyby nie godzili się z miernotą, z bylejakością, gdyby pozwolili wyobraźni działać, ich codzienność mogłaby być inna, ciekawa, piękna, fascynująca. Nie rozumiałem dlaczego jest tak jak jest. Gniewało mnie to i przyczyniało się do pogardy wobec ludzi. Sam widziałem w sobie krajobrazy zbudowane z marzeń i wizji, które mnie pociągały, i które starałem się przecież wcielać w życie, pociągając ku nim, a czasem przymuszając innych, by szli za moimi pomysłami i realizowali je.

Lata później, zastanawiając się nad tymi samymi kwestiami, dochodziłem do poglądu, że przyczyną tych ludzkich samoograniczeń, tego lgnięcia do powtarzalnych schematów, jest naturalna dla życia biologicznego oszczędność energetyczna na poziomie jednostki. Zwyczajnie, natura lepiej wychodzi na tym ewolucyjnie, kiedy większość nie poświęca zbyt wiele energii na fantastyczne innowacyjne wizje, a jedynie rutynowo działa w pewnego rodzaju przytępieniu wyobraźni, wydeptując zmęczonymi stopami najkrótsze możliwe ścieżki z domu na przystanek autobusowy i z powrotem. Dzięki temu społeczność może wzrastać, nie nękana zbyt częstymi eksplozjami wojen wielkich armii jakichś marzycieli-czarowników, szalejących by swoje wizje za wszelką cenę urzeczywistniać. Dzięki tej właśnie błogosławionej oszczędności energetycznej, którą pośród krwi i łez tysięcy istot natura wypracowała, wizjonerów jest w sam raz tylu, by raz na jakiś czas marzenie jednego z nich, padając na podatny grunt, mogło przeniknąć do mas. Ci zaś, którym się to nie udało, cichutko obumierali w dowolny, przypadkowy sposób nie nadwyrężający energetyki systemu.

Czy to możliwe, że tak to się odbywa? Że za tę brzydotę cywilizacji, za tę jej nudę i zwykłość, która obrzydza mi codzienność, i przez którą nie potrafię w sobie wykrzesać zapału do tak zwanych zawodów, odpowiadałaby oszczędność energetyczna, która w moim przypadku odbywa się kosztem jednostki, albo raczej występuje w jakiś inny, może patologiczny sposób? Bo może moja natura oszczędna jest w miejscu, którego nie dostrzegam, a dostrzegają je z łatwością inni? Może moja natura oszczędza mi na przykład zbytniej wrażliwości bliźniego, choć przecież mam się tutaj za dosyć wrażliwego. Mogę czegoś nie dostrzegać. Prawdopodobnie wielkiej belki w swoim oku.

A bywa natura przecież bardzo rozrzutna i nielicząca się z ryzykiem. Tam, gdzie warto poświęcać, nie oszczędza swoich wybrańców, wyposażając ich w instrumenty chaotycznego samozatracenia. Przy czym, zanim dojdzie do owego samozatracenia, instrumentom tym zdarza się wyprodukować jakiś wyjątkowy, lśniący kawałek dziwności, który okazuje się bardzo atrakcyjnym produktem dla oszczędnej energetycznie większości tak, że zostaje przez nią wchłonięty i przetworzony, a następnie włączony do płaskiej maszynerii krajobrazu, podtrzymującej ekonomię systemu.

Na tym poziomie jednostka, w stosunku do której natura przejawiła swą rozrzutność, jest już wykorzystana i skutecznie użyta. Wciąż więc opłacalna jest tu oszczędność energetyczna w swobodnym dysponowaniu jednostkami eksperymentalnymi. Tymi mutagenami kultury, z których większość może zaniknąć zanim zdążą wykorzystać swoje artefakty.

Rzecz w tym, że jeśli bym takim mutagenem był, nie świadczyłoby to o żadnej mojej wyjątkowości. Byłbym przejawem bezcelowej mocy w takim samym stopniu jak każdy inny. Różnica znajdowałaby się oczywiście w doznawaniu, ale o czym to tak naprawdę mogłoby świadczyć?

To czym jestem i do czego natura mnie przymusza nie stanowi żadnej mojej zasługi, ale też – w szerokim sensie - nie czyni mnie za to odpowiedzialnym. Nie zmienia to faktu, że wywołuje jednak wrażenie fałszywego oddzielenia, jakiejś odmienności.

Jeśli więc czuję się mutagenem, to utożsamiam się z czynnikiem zmiany. Nic dziwnego, że ulegam wtedy mocy archetypu Trickstera. Ale przecież nie ja tym Tricksterem jestem! Nie jestem samym mutagenem, bo to nie ja zmieniam. Jestem tylko,  jak wszyscy inni, materiałem genetycznym. To czynnik zmiany – mutagen sam w sobie - działa przeze mnie, powoduje mną, usiłując oddziaływać na całość zbiorowości. Ale nie jest ze mną tożsamy. Przemienia mnie i manipuluje mną, wykorzystuje i mieli na równi z innymi. Choć może nie na równi, bo mnie mieli trochę bardziej. Mną dysponuje mniej pośrednio. I mniej mi pozostawia do powiedzenia od siebie. Podczas, gdy na całość woli wpływać, to mnie rozkazuje. Co tam rozkazuje! Dysponuje mną.

I wtedy pojawia się Tolkien, mówiąc:

Trywialność jest karą za "przywłaszczenie": rzeczy trywialne, albo (w złym sensie) powszednie to rzeczy, które sobie przywłaszczyliśmy - albo faktycznie, albo tylko w pamięci. Twierdzimy, że je znamy. Kiedyś przyciągnęły nas swym blaskiem, kolorem lub kształtem, aż położyliśmy na nich rękę, zamknęliśmy w naszym skarbcu, zawładnęliśmy nimi, a zawładnąwszy przestaliśmy się im przyglądać.*

No tak, moje krajobrazy. Mogłem je więc przywłaszczyć, czy raczej przeciwnie? Czy skoro nie przywłaszczyłem sobie nigdy w sercu reklamy skarpet, albo proszku do prania, to powinny mi się one podobać? Nie. Nigdy mi się nie podobały, tak jak nie podobały mi się mijane w drodze do szkoły krajobrazy. Gdybym je w pewien sposób przywłaszczył, gdybym zamknął je w worku pod tytułem „zwykła brzydota”, to dopiero mógłbym je zignorować, skupiając się na tym tylko, co jest do zrobienia. Krajobrazy te jednak codziennie na nowo zapytywały mnie po co tu są. Dlaczego wyrastają tu wciąż na nowo wokół mojej drogi. Rzucały wyzwanie mojej wyobraźni, która szukała jakichś sztuczek, jakichś zaklęć, które by je przemieniały, nadając szczególne znaczenie temu czym są, a może znaczenie to nawet odnajdując. Być może jednak kazały mi nieustannie poszukiwać krajobrazów dla mnie właściwych. Tak sądziłem wtedy. Nakazywały oderwanie od tego co dane i wychodzenie dalej. 

Gdzie indziej, byle nie tu. 

Daleko stąd, ale nie w innym mieście, gdzie także pojawiłyby się moje krajobrazy brzydoty. Wiedziałem, że tak by się stało, i że ucieczka tego rodzaju jest niemożliwa. Człowiek uciekający za morze zmienia tylko niebo. Tym, co chciało zostać odnalezione były jakieś wnętrzności własne, jakieś tęsknoty. Jakieś miraże.


Przypis:

*J.R.R. Tolkien, O baśniach, w: Drzewo i liść, 2000

środa, 15 maja 2024

Marduk i Tiamat, albo co nam mówią o sztucznej inteligencji starożytni bogowie babilońscy

 

drawing by L. Gruner - 'Monuments of Nineveh, Second Series' plate 5, London, J. Murray, 1853

W imitacji ludzkiej twórczości, której przejawy obserwujemy w wytworach sztucznej inteligencji (AI), zawsze brak będzie pewnego ważnego aspektu, obecnego w artystycznych kreacjach ludzkiego ducha. Charakteru twórcy. Owszem, jest do pomyślenia także ten element, jeśliby AI została kiedyś wyposażona w symulacje organów ciała innych niż tylko mózg, a tym samym stała się odrębnym bytem. Odrębnym, czyli obdarzonym nieświadomością, z której by mogła czerpać. Bo dopiero dostęp do potencjału nieświadomości, to znaczy kontakt intelektu z jej bezmiarem, może być warunkiem powstania samoświadomego umysłu. Samoświadomego, czyli paradoksalnie takiego, który potrafi wyodrębnić siebie - jako to, czym jest i czego ogląd może wskazać - od tego, co stanowi dla niego nieprzejrzyste, nieświadome tło. Przy czym, o tym nieświadomym jednocześnie wie (lub ma poczucie), że ono to właśnie stanowi w nim samym większość! Niepoznawalną większość, z której wyłania się impuls decydujący o każdej myśli.

Dopóki to nie nastąpi, żaden duch w maszynie nie pojawi się. Żaden bóg z niej nie wyskoczy i nie będzie ona zdolna ani o niczym wiedzieć, ani tym bardziej nie wiedzieć. 

Rzecz jest opisana w wielu mitach wielu kultur, ponieważ w ten sposób rozumiano, albo raczej może przeczuwano i starano się przedstawić sobie obraz tego, jak w każdej chwili życia człowieka powstaje ludzki umysł.

Na potrzeby tej notatki sięgnijmy tylko do jednego z tych mitów - jednego z bardziej znanych i jednocześnie wciąż dość czytelnych.

Dopóki więc babiloński bóg Marduk nie zabije smoczycy Tiamat, nie powstanie świat. I dopóki nie uporządkuje części jej martwego ciała w postaci nieba i ziemi, nie będzie miejsca gdzie mogłyby pojawiać się rzeczy i istoty.

Jednak dopiero, kiedy po drugiej stronie tego, co nazywa się światem, znajdzie się bezmiar wód, który pozostał po zabitej Tiamat, ten ocean niepoznawalnego chaosu – dopiero wówczas zaistnieje źródło, z którego będą mogły przychodzić do świata rzeczy, których w nim jeszcze nie ma. 

I dopiero wtedy, gdy znajdzie w sobie samej coś czego nie zna i poznać nie może, sztuczna inteligencja zrodzi w sobie świadomą, żywą myśl.

Zniszczenie Lewiatana, Gustave Doré,1865

czwartek, 18 kwietnia 2024

Kontemplacja jako sprzeciw

Powracanie do kontemplacji to może najlepszy sprzeciw wobec związania światem, wobec uległości względem jego praw, wobec przymusu zabawy jego zabawkami i wobec lęku przed utratą tych wszystkich zależności. Wyjrzeć poza zasłonę? Najwyższe dążenie.

Buddyjskie to? Jeśli tak, to w miejscu gdzie buddyzm nie jest jeszcze ideologią ani religią, a wciąż jeszcze marzeniem o magicznym buncie. I jako taki jest jedną z form twórczej niezgody na przymus brania tego co dane. Jako taki, jest jedną z wielu form niezgody, gdzie inną, nie ważne jak niemożliwą do urzeczywistnienia, był choćby sprzeciw Nietzschego wraz z jego przewartościowaniem wartości.

Powracanie do kontemplacji, jako twórcze bycie wobec każdego życia narzucanego przez los.

niedziela, 14 stycznia 2024

Deus otiosus z pustego kościoła

Caspar David Friedrich, Krajobraz zimowy z kościołem

Któregoś zwykłego dnia, mając dużo czasu i nic specjalnego do osiągnięcia, poszedłem posiedzieć w pustym kościele. Chodziło o to żeby skupić się na znaczeniu pustki tego miejsca, albo raczej sprawdzić jakie znaczenie może odsłaniać fakt nieobecności w nim tego, co w założeniu ma być w nim obecne i decydować o jego istocie. 

Obracałem w myślach słowa Mircei Eliadego, który zapytany co sądzi o ogłoszonej przez Nietzschego śmierci Boga, stwierdził, że nie pierwszy to już raz w historii religii, kiedy bóstwo wycofuje się lub znika, stając się niedostępne człowiekowi. Takie jest znaczenie pojęcia deus otiosus, boga pasywnego, do którego nie dociera już nic co ludzkie, i który na nic ludzkiego już nie spogląda. Taki wycofany bóg pozostawia po sobie przestrzeń, w której pojawiają się inni, bliżsi człowiekowi bogowie. 

Rozmyślałem więc o tym, jak to się dzieje, że sakralna przestrzeń potrzebuje opustoszenia, żeby zrodziło się w niej coś żywego. Jak to się dzieje, że potrzeba tam nicości żeby mogło powstać coś. Ale stopniowo odsłoniło mi się pytanie podejrzliwe: co sprawia, że tego szukam i do czego prowadzi mnie to zapytywanie? Zacząłem myśleć o tym przez pryzmat korzyści z odnalezienia. Bo co by to było, gdyby naprawdę przestał dręczyć człowieka ten wewnętrzny brak, który każe mu obracać się wokół siebie i wrzucać do niego - jak do studni - cokolwiek, co na chwilę odciągnie uwagę, albo wywoła złudzenie, że się może tym razem wreszcie udało zapchać, wypełnić.

I w miarę jak o tym myślałem, ukazało mi się coś odwrotnego. W pustą przestrzeń po śmierci boga trzeba patrzeć nie ze względu na siebie albo innych. Nie ze względu na jakąkolwiek funkcję czy korzyść. Trzeba patrzeć dla samej tej pustej przestrzeni i tego co się tam rodzi lub nie rodzi. Bo to jest jedyne możliwe spojrzenie w nienazwane i nienazywalne. Jeśli tam nie ma nic, to tym bardziej, właśnie tam pozostaje patrzeć.

Siedząc w pustym kościele nie mogłem skupić się na tej myśli. Zbyt wiele tam było cieni bogów i duchów, które rozpraszały mnie, udając że żyją wciąż. Tak naprawdę, zanim wszedłem do środka myślałem to wszystko, ale myślałem też po tym jak już wyszedłem z poczuciem zawodu. Pusty kościół - ta święta przestrzeń chroniąca nienazywalny brak - był we mnie wcześniej.


 

piątek, 12 stycznia 2024

Sen o babciach

 Przyśniło mi się niedawno, że ma miejsce świąteczna impreza, na której goszczą nieżyjące już babcie z naszych kilku połączonych rodzin. Były tam też i inne kobiety – żyjące, młodsze i starsze - ale babcie wysuwały się na plan pierwszy. Zatańczyły ze sobą przytulańca, i niestety, po tym tańcu ich twarze, uformowane z sałatki jarzynowej, uległy znacznym zniekształceniom, a nawet rozpadowi.

poniedziałek, 20 listopada 2023

Poddasze

Ian Miller, Cthulhu

 Kiedy zasypiałem przyszło do mnie wyobrażenie o tym, jak znika moje ciało. Nie pozostaje nic, nawet trup. Nie pozostaje też żadna pamięć i żaden ślad. Nie ma mnie i nie było. Lecz wszystko inne - świat - wciąż jest. I jest całkiem czysty.

 A potem przyśniło mi się, że trafiłem do muzeum, którym zarządzałem. Na którejś z górnych kondygnacji, w miejscu niereprezentacyjnym znajdowało się coś, o czym opowiedziałem temu, kto zwiedzał tak: tutaj jest miejsce przeznaczone dla tego, co w tym muzeum najświętsze. To, co najświętsze nie posiada żadnej swojej reprezentacji. Dlatego jego miejscem jest to zwykłe poddasze, gdzie trzymamy urządzenia: odwrócone ekrany i inne narzędzia.

wtorek, 22 sierpnia 2023

Koło przemian


Koło Fortuny z tarota marsylskiego

 Mój sposób życia pewnie wielu uznałoby za, w lepszym wypadku, beztroski i krótkowzroczny, w gorszym, bezsensowny i głupi. Mnie tymczasem uderza szaleństwo życia obliczonego na efekt, szaleństwo życia podporządkowanego trosce o zbudowanie przyszłości i zabezpieczenie tego, co powstając zaraz znika. Wokół nas wszędzie brzmi obłędna melodia życia, stukanie młotków przy budowie piramidy - taniec pragnień i fascynacji, grozy i obrzydzenia. Choć te drugie są dziś może często w ukryciu przeżywane. Rzadko przecież na ulicy widzimy kogoś, kto kona miesiącami i latami, przygnieciony nieuleczalną chorobą w otoczeniu zmęczonej rodziny, odwlekającej nieunikniony koniec na rzecz wydłużonego cierpienia. Rzadko to dziś widać, ale to także jest codzienność, która nas z ukrycia otacza. To także jest przyszłość.

W imię czego toczy się wieczne koło życia, to koło przemian? Szaleństwem się toczy, obłędem, w którym myśl i rozum wprzęgnięte są w niewolę sił witalnych. Czy każde ludzkie dążenie nie opiera się ostatecznie na fundamencie irracjonalnej woli? Tej, która sama będąc zaprzeczeniem wolności, jednocześnie ją stwarza. Czy każde ludzkie dążenie nie jest podszyte życzeniem sobie, by było tak, jak chce tego wyobraźnia, ta nieświadoma przestrzeń chaosu, która przynosi nam nowe myśli, podsuwając je już jako gotowe do odziania ich w obrazy i słowa? Nie my przecież swoje myśli tworzymy. Przychodzą do nas jeszcze ciepłe od ognia, w którym powstały. A wtedy sądzimy, że możemy je obrabiać, rzeźbić i formować tak, jak nam się podoba. Ale właśnie owo „podobanie się”, za pomocą którego rzeźbimy myśl, także przychodzi z nieznanego źródła myśli. Więc nie my to „podobanie się” posiadamy, lecz ono jest tym, co nas formuje w sposób, którego nie zauważamy.

A więc dlaczego oceniam to koło życia jako szaleńcze? Dlaczego mam swoją ocenę za trzeźwą, wobec bardziej naturalnej oceny upojonych życiem umysłów tych wielu, którzy raczej uznaliby mnie za pomylonego? 

Może dlatego, że ta moja ocena nie łączy się ani ze smutkiem, ani z żalem, ani z lękiem. Jest raczej chłodna, choć muszę przyznać, że zawiera się w niej jakiś pierwiastek gniewu, który chciałby móc się wywodzić z poczucia osamotnienia w swojej perspektywie. I może tu jest moje nieświadome „podobanie się” swojej oceny, że dąży ono do oddzielenia od perspektywy tych wielu? Perspektywy, której przyjęcie byłoby oznaką uległości wobec stada, oznaką ugięcia się, by być równym.

Czy jest to już bardziej trzeźwe, czy tylko inaczej pijane spojrzenie? A może jestem pijanym wśród pijanych, tak jak oni wierzącym, choć w co innego: w realność irracjonalnej woli, w niewolę sił witalnych? W świat?

Ale przecież w świat już nie wierzę. Nie wierzę? 

Ja tylko wyobrażam sobie co to znaczy, że go naprawdę nie ma.

środa, 5 lipca 2023

Skarazim (Mizaraks)

 

Zdzisław Beksiński, 1983

 Mijaliśmy to miasteczko późnym wieczorem. Chyba po jakimś spotkaniu. Światło było dziwne, czerwonawe i rozproszone. Inne niż przy zwykłym zachodzie słońca. Na ostatnim skrzyżowaniu należało minąć rynek i kościół, a następnie jechać prosto i w prawo. Tak zrobiliśmy, lecz wtedy okazało się, że jakimś sposobem trafiliśmy w to samo miejsce. Kościół był ogromną katedrą, o wiele za dużą jak na taką miejscowość. Zdawał się bardzo stary. Szczegółów architektonicznych nie dało się jednak dopatrzeć pod warstwą rusztowań, która otulała go wysoko aż do chmur. Próbowaliśmy jeszcze dwa razy wyjechać z miasteczka, zmieniając się za kierownicą na wypadek, gdyby miało to okazać się istotne. Za każdym razem lądowaliśmy przy katedrze, tak jakby to ona nie pozwalała nam opuścić tego miejsca. Powiedziałem Asiuli, żeby szybko wygoglała tę dziwną katedrę. Po chwili poszukiwań stwierdziła, że wiadomo tylko tyle, że jest ona ewangelicko - augsburska. Dotarło do nas, że z nieznanych przyczyn utknęliśmy tu jak w upiornej pułapce, gubiąc się wciąż na prostej drodze. W pewnym momencie napotkaliśmy jedynych, jak dotąd, ludzi. Pod katedrą siedział pochylony nad swoim obiadem jakiś facet, którego próbował stamtąd przegonić strażnik. Gdzieś dalej dostrzegłem krawędź lasu, skruszony mur układający się na kształt twarzy wrastających w ziemię i coś w rodzaju bramy do tego lasu, utworzonej ze splątanych konarów drzew. Wyglądała jak widziana z góry ciemnozielona studnia, ułożona na kształt spirali z czarnym okiem w środku. Chciałem tam jechać, ale w tym momencie pojawiły się dwie inne postaci - karzeł i jakiś drugi, niewysoki facet w płaszczu i kapeluszu. Obaj usiłowali się do nas zbliżyć, jakby chcieli powstrzymać nasz samochód. Nie byli agresywni, lecz uparci i dosyć niepokojący. Ostrzegłem, że jeśli się zbliżą, zaatakuję ich. Niedługo potem obudziłem się. Wiedziałem, że miasteczko nazywa się Skarazim. Ta nazwa wydawała mi się całkiem normalna i z jakiegoś powodu była ważna. Będąc już  przebudzony, ale w półśnie, kojarzyłem ją w pewien sposób z Mazowszem i postanowiłem szybko zanotować w notesie leżącym przy łóżku, na wypadek gdybym rano nie mógł jej sobie przypomnieć. Na wpół świadomie zapisałem ją wraz z jej odwrotnością "Mizaraks" (która też mi się wtedy wydała znacząca), po czym znów spróbowałem zasnąć i kontynuować ten sam sen.

Dziwne, ale udało mi się to.* 

Byliśmy znów razem w samochodzie na rynku Skarazimia. Świtało właśnie, choć światło poranka niewiele różniło się w swojej czerwieni od tego wcześniejszego, rozproszonego nocnego blasku, którego źródła nigdzie nie dało się wypatrzeć. Podziwiałem piękną, średniowieczną architekturę miasteczka. Roztaczała swój niesamowity czar, pomimo tego, a może właśnie dlatego, że niemal wszystkie budynki wydawały się zrujnowane i opuszczone. Przyroda wdzierała się już do nich. Splątany las napierał na mur tu i ówdzie. Widzieliśmy parokrotnie z oddali jakieś ludzkie postacie, lecz nie udało nam się do nich zbliżyć. Pomyślałem, że nieliczni zapewne mieszkańcy właśnie teraz dopiero wychodzą na ulice, jako że jest poranek. W pewnym momencie dostrzegłem nawet światła pierwszych kramów, czy może sklepów na rynku. Sprzedawano tam chyba pączki. Kiedy jednak podjechaliśmy bliżej okazało się, że to kolejny całkiem zrujnowany dom, ziejący ciemnością i pustką. Światełka okazały się nieprawdziwe, tak jakby ktoś usiłował nas nimi mamić i wabić ku czemuś. Byłem tego wabienia, tego podstępu, w jakiś sposób świadom, lecz godziłem się na nie chcąc zbadać tajemnicę miasteczka. Powiedziałem do Asiuli: "Miasteczko nazywa się Skarazim, co na opak brzmi Mizaraks. Udało mi się zanotować jego nazwę po przebudzeniu, po pierwszym śnie. Potem wróciłem tu. Ale teraz chodźmy tam, w tamte ruiny..." – Wskazałem niewielki labirynt ze spękanych ścian. 

Asiula nie była zachwycona moimi słowami i moim pomysłem, ale wjechaliśmy do labiryntu samochodem, po czym wysiadłem i dalej ruszyłem pieszo po miękkiej trawie między coś w rodzaju tekturowych, masywnych bloków. Po chwili zorientowałem się, że bloki te zsunęły się za mną, odcinając mi drogę powrotną. Zawołałem do Asiuli, że wszystko jest w porządku, ale ściany nie pozwalają mi zawrócić. Poprosiłem ją następnie, żeby wsiadła do samochodu i wróciła na rynek, a ja tymczasem spróbuję szybko przeskoczyć zrujnowany labirynt, którego fragment przede mną wyglądał na łatwy do pokonania. Zresztą, mogłem już stamtąd dostrzec rynek Skarazimia. Byłem przeświadczony, że labirynt zachowuje się według pewnych zasad. Takich mianowicie, że reaguje na moje spodziewanie się wydarzeń, realizując je. Postanowiłem, wobec tego, uważać na to co myślę i czego oczekuję. Wydało mi się, że kiedy tylko oczyszczę umysł, uda mi się to i będę mógł kontrolować wydarzenia snu. Bo od jakiegoś już czasu byłem świadomy tego, że jest to sen. Lecz teraz, niestety, jak to zazwyczaj niespodziewanie zdarza się w snach, obudziłem się. Bardzo żałowałem, że nie mogę dalej penetrować tego przedziwnego, trochę strasznego ale i pięknego miasteczka. Po raz trzeci próbowałem zasnąć i kontynuować fabułę snu, ale tym razem trafiłem już zupełnie gdzie indziej.

*Po ostatecznym przebudzeniu, oba słowa, jak najbardziej, znalazłem zapisane w notatniku. Piszę o tym na wypadek, gdyby pojawiła się tu niejasność co do tego, gdzie zaczynał się, a gdzie kończył każdy ze snów.

piątek, 26 maja 2023

Gra i troska

 Darwinowi przypisuje się stwierdzenie, że niekoniecznie najbardziej inteligentne osobniki danego gatunku osiągają sukces ewolucyjny, ale raczej te, które potrafią najlepiej przystosować się do zmieniających się warunków. Przy okazji tej myśli miałem refleksję taką: Sądzę, że przetrwanie nie stoi wysoko w mojej hierarchii wartości. Sukces reprodukcyjny nie jest dla mnie ważny, podobnie jak ostateczne zachowanie własnego życia. Dużo ciekawsze i piękniejsze wydaje mi się raczej zaprzeczanie tym dążeniom, którym tak bardzo ulega ogół. Co wobec tego powinienem myśleć o swoim życiu w świecie, tak by zachować wewnętrzną zgodność ze sobą samym, harmonię? Czy powinienem troszczyć się o doskonalenie, wzrost, o siłę wewnętrzną?

O ile troska o sukces w świecie, ląduje raczej pod koniec listy rzeczy ważnych, to zachowanie ostrości umysłu i poczucia wewnętrznej siły wydaje się niezbędne do tego, by nie ulec mimowolnie temu samemu, czemu ulega ogół (np. kiedy osłabnę i utracę poczucie gruntu wewnętrznego - „tego co moje”) i nie zanurzyć się w pomieszaniu i dysharmonii, gdzie można uznać za prawdziwe np. przeświadczenie, że zmarnowało się życie, bo się nie dbało o karierę zawodową, czy sukces materialny.

Nawiasem mówiąc, pociągające mnie elementy surwiwalu (tej przecież „sztuki przetrwania”, a więc „zachowania siebie”), pociągają chyba tylko poprzez swoje skojarzenia z przygodą i ze względu na pewną atmosferę, a nie po to bym mógł rzeczywiście do tego zachowania siebie dążyć, wierząc w nie jako wartość samą w sobie. Nawet przyjemność, którą odczuwam na myśl o budowaniu jakiejś obrony, gromadzeniu zapasów i rośnięciu w siłę, na wypadek rozmaitych kryzysów – ta niewinna zabawa w przygotowywanie się – jest tym czym jest właśnie dlatego, że traktuję ją jako rodzaj gry, której zasady przyjmuję po to, by wytworzyć w sobie poczucie celu, dążenia i bliskości przygody. Służy więc ona ostatecznie podtrzymywaniu znaczenia codziennej egzystencji i umożliwia godzenie się z nią. Nie ma tu raczej niczego duchowego, a już na pewno nie ma tu woli przetrwania samej w sobie, a więc jakiejś woli „odniesienia życiowego sukcesu”. Po co więc troska, skoro traktuję te dążenia, podobnie jak życie swoje w ogóle, jako grę jedynie?

Dziecinna jest przecież i psychologicznie nieopłacalna zależność między satysfakcją z gry, a jej rezultatem. Podobnie ma się chęć udowodnienia swoich racji w dyskusji, do poczucia, że to była dobra dyskusja.

piątek, 17 marca 2023

Wczoraj

Ted Nasmith, Przypływ w Żlebie Tęczy

 Chciałbym być czymś nieożywionym – promieniem światła przemierzającym wszechświat. Czy nie jest tak, że być człowiekiem znośnie można tylko wtedy, gdy się do człowieka zdystansuje, gdy się o nim zapomni? Pomyślałem wtedy o tobie, że zabrałbym cię w taką podróż, gdzie my oboje, razem stanowilibyśmy ten sam promień. Wędrowalibyśmy przez kosmos, odwiedzali planety i gwiazdy, ślizgali się się po powierzchniach wszystkich rzeczy. Także tych brzydkich, bo przecież żadna z tych rzeczy nie miałaby dla nas znaczenia. Akceptowalibyśmy wszystkie. A one stawałyby na naszej drodze. Ale też, przecież, gdybym ci w ten sposób pokazał jakiś przypływ w Żlebie Tęczy, to on również nie miałby już znaczenia dla nas, jako promienia światła. I chyba tylko tak mogę opowiedzieć cokolwiek i tylko w ten sposób mogę pragnąć nie być sobą, pragnąc zostawić wszystko. Wiem też, że ty byś tego nie chciała. Nie chciałabyś opuszczać ludzkiego świata. Bylibyśmy jednak promieniem, który oświetla wszystko. Tak, istniałby tylko ten jeden promień, który dociera wszędzie gdzie może być. A potem także na koniec czarnej dziury, tej nieskończenie długiej króliczej nory, tej bramy na drugą stronę świata – do jakiegoś kolejnego świata. Może. I pewnie jeszcze dalej i znów, gdzieś po drugiej stronie, gdzie także tylko my byśmy wszystko oświetlali swoją długą wędrówką. Bo przecież, nawet w tej ciemnej bramie, ani na chwilę nie stracilibyśmy tempa. Przynajmniej w naszym odczuciu. I wtedy też obserwowalibyśmy siebie samych z oddali, z innych „teraz” - jak zawsze - jak zakrzywiają się i wiją nasze ścieżki na mapie czasu, tego ruchomego obrazu wieczności (2021.06.09).

środa, 15 lutego 2023

UMBRARUM HIC LOCUS EST

Samuel Araya, Where black stars rise

 Było w tym cmentarzu coś wyjątkowo ponurego. Może to także zasługa pogody - gęste chmury, przenikliwy wiatr i zimny deszczyk, wciskający się za kołnierz. Mieliśmy przejść przez kutą bramę i dalej, wzdłuż szpaleru niczym nie zwieńczonych kolumn iść główną aleją. Potem skręcić w prawo, ku świeżym grobom. 

Uderzyła mnie aura betonowej pustki. Dwie ciężkie bryły materii powitały nas już za bramą. W jednej z nich umieszczono trzy wejścia. Nad dwoma bocznymi rzymskie sentencje, a nad środkowym krzyż solarny wpisany w krąg. Dziwny akcent, pomyślałem. Wyraźnie pogański, a tutaj wręcz ezoteryczny. Przyjemny.

Dalej rosły młode brzózki i jak okiem sięgnąć rozciągała się ogromna przestrzeń płaskiego trawnika, poprzecinanego betonowymi alejkami. Grobów z początku widać nie było. Miało się wrażenie przebywania w miejscu pustym, naznaczonym jakimś piętnem, które żywego ducha trzyma z dala. Opuszczony obóz koncentracyjny, albo jakieś wypalone do ziemi ruiny przemysłowe, do których zagląda już las, mogłyby mieć w sobie coś z tej atmosfery.

Grób wujka odnaleźliśmy bez problemu, bo zajętych sektorów było niewiele, a świeżych grobów ledwie trzy. Nie mając ze sobą znicza, starałem się szybko rozpalić wyobrażony. Chciałem ustawić go tak, żeby rozświetlił jak najbardziej soczystym i ciepłym światłem mokrą ziemię mogiły i resztki śniegu na niej. Nie szło mi najlepiej, choć przywoływałem wyraźne, silne wspomnienia takich świateł. Tutaj coś starało mi się przeszkodzić. Coś stawiało opór nie pozwalając mi się skoncentrować. Ilekroć rozbłyskało już wyobrażone światło, a ja usiłowałem rozlać je jak najszerzej, pojawiała się jakaś krępująca, dusząca atmosfera żalu i zwątpienia. Niby wiatr z deszczem także w tym nie pomagał, choć akurat tego rodzaju kontrastowe przeciwności czasem sprzyjają jeszcze wczuciu się. Tym razem tak nie było. W końcu uznałem, że lepiej będzie jeśli odłożę tę operację na później, poprzestając na tym małym płomieniu, który udało mi się mimo wszystko przywołać.

Kiedy już wracaliśmy, kierując się znów ku betonowym blokom materii, które dzieliły nas od parkingu, wiatr powiał silniej z naprzeciwka. Zastanowiłem się wtedy jak by to było zanocować tutaj, osłaniając się przed tym wiatrem tylko pałatką i nieustannie dokładając do z trudem utrzymywanego ognia. Przestrzeń z trzech stron otwarta, parę brzózek i ten hulający z deszczem wiatr - dobra scenografia, do rozpamiętywania czegoś, co rozpamiętywać się pragnie, gdy się jest wiecznie zmarzniętym duchem.

Mijając betonową kaplicę, która, jak się później dowiedziałem, nazywana jest domem przedpogrzebowym, przyjrzeliśmy się bliżej łacińskiej sentencji nad jednym z wejść: 

                                         UMBRARUM HIC LOCUS EST*

Rozmawialiśmy o niej właśnie, kiedy zaraz za kutą bramą cmentarza, niespodziewanie zagadnęła nas jakaś kobieta, która jakby wyrosła spod ziemi:

- Przepraszam, czy jadą państwo może do Piaseczna?

- Nie, jedziemy do Warszawy – odpowiedziała Asiula bez chwili namysłu.

- Aha... - nie widziałem wyraźnie twarzy tej kobiety, ale wydało mi się, że uśmiechnęła się ironicznie.

Źle się czułem z tym, że jej nie podwieźliśmy, bo przypuszczałem, że wracając przez Piaseczno nie nadłożylibyśmy wiele drogi. A tam, na tym wygwizdowiu, na co mogła czekać? Na kogoś znajomego, kto ją odbierze? Raczej chyba na autobus podmiejski, który będzie nieprędko.

Zapytałem potem Asiulę dlaczego tak szybko odmówiła, wykręcając się drogą prosto do Warszawy. Stwierdziła, że ta kobieta ją wystraszyła. Że miała jedno oko tak ciemne i nabiegłe krwią, jakby to był pusty oczodół.

Kim ona była? Czy mieszkała w Piasecznie? Czy ktoś czekał na nią? Co się stało z jej okiem? Kogo tu odwiedzała w tak paskudną pogodę?

*TO JEST KRAINA CIENI