piątek, 31 maja 2019

Przyczyna, czy cel?

Theodor Kittelsen, "Jeg er saa sulten at det piber i Tarmene mine, sagde Skrubben" (1900)

Czy celowość w naturze występuje? A może jest złudzeniem obserwatora? Wilk atakujący jagnię, zdaje się robić to w jakimś celu – żeby zabić je i pożywić się. Jednak może to być nasze złudzenie i wilk nie doświadcza świadomości celu, ani ten cel nie pojawia się w jego nieświadomym działaniu. Zachodzi tu jedynie skomplikowany proces wynikania. Wilk poddaje się oddziaływaniu instynktu, który tak, a nie inaczej ukształtowany na drodze ewolucyjnej promocji i eliminacji, nakazuje mu działać w określony sposób, niejako oddolnie.

Jeśli tak jest, to człowiek byłby tutaj ze swoją świadomością działania celowego i swoim wyobrażeniem o celu, wyjątkiem. Czy na pewno jednak? A jeśli jest tak, że nasze działania również są efektem impulsów-reakcji, na odpowiednio skomplikowanym poziomie będąc tym samym, co nieświadome działanie wilka? Różniłyby się z pewnością stopniem złożoności, ale i czymś jeszcze. Dochodziłoby w nich do wykształcania się mechanizmu weryfikującego skuteczność i zasadność podejmowanych z inspiracji nieświadomej działań. Na początku pojawiałoby się wyobrażenie celu, reprezentującego zwieńczenie pierwotnego procesu reakcji. Efekty podjętych działań byłyby następnie porównywane ze spodziewanym przebiegiem procesu, a ten z kolei z wyobrażeniem jego zwieńczenia, czyli oczekiwanego celu. Wyobrażenia związane z celem działań, stanowiłyby więc rodzaj mechanizmu wspierającego sam instynktowy proces reakcji na dane warunki. I w tym sensie byłyby jego rozwinięciem, jako system weryfikujący jego skuteczność.

Cała dalsza nadbudowa fantazji związanych z celem i sensem, okazywałaby się wtedy wynikiem efektu ubocznego pewnego rodzaju "zmysłu powiadamiania o procesach”.
Wobec tego, również wysoko rozwiniętą świadomość należałoby uznać za oddolnie napędzany system, równoległy do nieświadomych procesów instynktowych i sam w sobie będący jednym z takich procesów, którego funkcja polega na usprawnieniu i uelastycznieniu przebiegu wszystkich innych.

środa, 8 maja 2019

Pałac kąpielowy krwi

Kocioł z Gundestrup, II-I w. p. n. e.

Celtyckie kapłanki, ozdabiające wieńcami głowy więźniów, których potem poprowadzą na skraj basenu wypełnionego pustymi amforami. Uroczyście poderżną im gardła. Będą wróżyć z biegu ich krwi. Otworzą wnętrzności, by z nich wróżyć.

Czy oni wiedzieli? Czy uważali, że istnienie nigdy się nie kończy? Że nic się nie kończy.
Jednostka kończy się. Potem następna i następna. Ale istnienie - to właśnie przemiany. Czy to możliwe, żeby powiedzieć TAK istnieniu? Trzeba zgodzić się na bycie po kolei wszystkim. W kolejności dowolnej. To bardzo dalekie od porannego wstawania do pracy. Kompletnie inne, niż to co ludzkie. Przecież zupełnie nie moje. Przecież jestem teraz. A miałbym być w każdych czasach - zawsze teraz. Miałbym być każdym. Oszałamiające.

Uczucia wyzwalane przez uroczystą ofiarę z człowieka.

poniedziałek, 6 maja 2019

Góra chwytająca

Znalazłem się w nadmorskim miasteczku, leżącym pod górą, która wyglądała jak ogromne kolano, wycelowane w niebo i jednocześnie zwieszające się nad morzem. Poszukiwałem zaginionych na górze, kiedy zaskrzeczał mój elektroniczny detektor, błyskając kilkoma zielonymi światełkami, rozrzuconymi po mapie rozległego terenu. Jedno z tych pulsujących kółeczek odezwało się do mnie głosem Miśka, który przed laty pomógł mi zdobyć pracę. Sądziłem o nim, że jest zbyt rozsądny, żeby iść w góry w klapkach. Teraz, między trzaskami głośnika, ni to wołał o ratunek, ni to przestrzegał przed górą. Nie do końca słyszałem co mówił. Zdaje się, że miałem nie wierzyć w rzeczy, które tam będą wchodziły ze sobą w relacje. Ale kiedy już zaczną, to nie będę potrafił, bo nikt nie potrafił… I teraz wszyscy tam utkwili. Pozostali zaginieni milczeli, pulsując tylko zielonymi kółkami na detektorze.

Słońce już się z wolna chowało za górą, kiedy zacząłem wspinaczkę. Byłem pewien, że odnajdę wszystkich bez problemu i wyzbieram, jak muszelki rozrzucone po plaży. Jacyś przydrożni miejscowi kręcili głowami z niepokojem i próbowali mi odradzać. Nikt tam nie chodzi. Nikt nie wraca. I tak dalej. Szedłem pod górę łagodnym zacienionym zboczem. I wtedy podniosła się fioletowa mgła. Coś mi pokazało wyraźnie, że góra zupełnie jest pozbawiona skał, ale pokrywa ją brązowa, szczeciniasta i ciepła skóra, pod którą wyczuwa się mrowie buszującego robactwa. Jest tam życie - mówi się - dużo życia. Na powierzchni tej skóry - tam wyżej - leży wiele martwych już owadów, których pancerze pokryte są symbolami religijnymi. Głównie chrześcijańskimi, choć nie brak też innych.

Dalej zobaczyłem plamę ciemności, rozdzielającą niskie drzewa. Spodziewałem się tam stromej ścieżki w górę. Zapadł już jednak zmrok i pomyślałem, że lepiej będzie rozpytać jeszcze trochę miejscowych i wrócić tu należycie przygotowanym jutro. Myślę, że właśnie wtedy dałem się górze schwytać.

Po powrocie do miasteczka otoczył mnie tłum ludzi, którzy domagali się tego i owego, nazywając mnie inspektorem Scotland Yardu. Kiedy chodząc między nimi zbierałem informacje na temat góry i zaginionych, podszedł do mnie człowiek, który twierdził, że wysłano go za mną, by przekazał mi rozkaz powrotu. Przede wszystkim zaś, zakazano mi wspinania się na górę. A tym samym on – człowiek z rozkazem – przejmuje sprawę zaginionych. Odmówiłem i zostawiłem wszystkich na rynku, udając się na poszukiwanie jakiejś gospody.

Teraz jednak, byłem już nim – wściekłym na inspektora Scotland Yardu, człowiekiem z rozkazem. Postanowiłem tegoż inspektora powstrzymać siłą. W tym celu, wyciągając pałasz, wyzwałem go na pojedynek. Sądziłem, że jest uzbrojony we własne ostrze, i że wyjdziemy przynajmniej na ulicę. Ale on od razu podjął walkę, używając tylko czarnej szpicruty, którą miał pod ręką. Szło mu nadspodziewanie dobrze i nasz pojedynek przeciągał się długo, nie dając się rozstrzygnąć.

Naraz, znów byłem inspektorem, ale wokół zalegała fioletowo szara mgła i pełno było dużych, strzykających owadów, których pancerze pokrywały symbole religijne. Obok mnie, człowiek z rozkazem, wymachując pałaszem, odpierał ataki jakiegoś dziwnego stwora, który poruszał się niezdarnie, uzbrojony w dwa topory. Jego ruchy były bardzo powolne i bez problemu udało nam się go zabić. Mój nieoczekiwany sprzymierzeniec zachęcił mnie do przejęcia toporów. Okazały się być wykonane ze szkła. Nie wiem dlaczego ściągnąłem z nich gumową okładzinę rękojeści i podjąłem walkę ze stworami, które teraz wyglądały jak żywe trupy kobiet, obficie krwawiące z ran, lecz sprawiające dużo problemu, bo nie uginające się pod ciosami.

Całe ciemne zbocze pełne było stworów sunących w naszą stronę, niczym ruchome rozczapierzone kikuty, i strzykających owadów, pokrytych symbolami religijnymi. Wiele z nich było już martwych, ale przybywało wciąż nowych i zdawało się, że nasza wspinaczka może potrwać bardzo długo, a być może nie skończy się nigdy. Być może, jak w baśni, zostanę tu, bo zgubiło mnie wahanie, kiedy zawróciłem, zamiast iść za pierwszym wyborem - ciemną ścieżką między drzewa.