poniedziałek, 20 listopada 2023

Poddasze

Ian Miller, Cthulhu

 Kiedy zasypiałem przyszło do mnie wyobrażenie o tym, jak znika moje ciało. Nie pozostaje nic, nawet trup. Nie pozostaje też żadna pamięć i żaden ślad. Nie ma mnie i nie było. Lecz wszystko inne - świat - wciąż jest. I jest całkiem czysty.

 A potem przyśniło mi się, że trafiłem do muzeum, którym zarządzałem. Na którejś z górnych kondygnacji, w miejscu niereprezentacyjnym znajdowało się coś, o czym opowiedziałem temu, kto zwiedzał tak: tutaj jest miejsce przeznaczone dla tego, co w tym muzeum najświętsze. To, co najświętsze nie posiada żadnej swojej reprezentacji. Dlatego jego miejscem jest to zwykłe poddasze, gdzie trzymamy urządzenia: odwrócone ekrany i inne narzędzia.

wtorek, 22 sierpnia 2023

Koło przemian


Koło Fortuny z tarota marsylskiego

 Mój sposób życia pewnie wielu uznałoby za, w lepszym wypadku, beztroski i krótkowzroczny, w gorszym, bezsensowny i głupi. Mnie tymczasem uderza szaleństwo życia obliczonego na efekt, szaleństwo życia podporządkowanego trosce o zbudowanie przyszłości i zabezpieczenie tego, co powstając zaraz znika. Wokół nas wszędzie brzmi obłędna melodia życia, stukanie młotków przy budowie piramidy - taniec pragnień i fascynacji, grozy i obrzydzenia. Choć te drugie są dziś może często w ukryciu przeżywane. Rzadko przecież na ulicy widzimy kogoś, kto kona miesiącami i latami, przygnieciony nieuleczalną chorobą w otoczeniu zmęczonej rodziny, odwlekającej nieunikniony koniec na rzecz wydłużonego cierpienia. Rzadko to dziś widać, ale to także jest codzienność, która nas z ukrycia otacza. To także jest przyszłość.

W imię czego toczy się wieczne koło życia, to koło przemian? Szaleństwem się toczy, obłędem, w którym myśl i rozum wprzęgnięte są w niewolę sił witalnych. Czy każde ludzkie dążenie nie opiera się ostatecznie na fundamencie irracjonalnej woli? Tej, która sama będąc zaprzeczeniem wolności, jednocześnie ją stwarza. Czy każde ludzkie dążenie nie jest podszyte życzeniem sobie, by było tak, jak chce tego wyobraźnia, ta nieświadoma przestrzeń chaosu, która przynosi nam nowe myśli, podsuwając je już jako gotowe do odziania ich w obrazy i słowa? Nie my przecież swoje myśli tworzymy. Przychodzą do nas jeszcze ciepłe od ognia, w którym powstały. A wtedy sądzimy, że możemy je obrabiać, rzeźbić i formować tak, jak nam się podoba. Ale właśnie owo „podobanie się”, za pomocą którego rzeźbimy myśl, także przychodzi z nieznanego źródła myśli. Więc nie my to „podobanie się” posiadamy, lecz ono jest tym, co nas formuje w sposób, którego nie zauważamy.

A więc dlaczego oceniam to koło życia jako szaleńcze? Dlaczego mam swoją ocenę za trzeźwą, wobec bardziej naturalnej oceny upojonych życiem umysłów tych wielu, którzy raczej uznaliby mnie za pomylonego? 

Może dlatego, że ta moja ocena nie łączy się ani ze smutkiem, ani z żalem, ani z lękiem. Jest raczej chłodna, choć muszę przyznać, że zawiera się w niej jakiś pierwiastek gniewu, który chciałby móc się wywodzić z poczucia osamotnienia w swojej perspektywie. I może tu jest moje nieświadome „podobanie się” swojej oceny, że dąży ono do oddzielenia od perspektywy tych wielu? Perspektywy, której przyjęcie byłoby oznaką uległości wobec stada, oznaką ugięcia się, by być równym.

Czy jest to już bardziej trzeźwe, czy tylko inaczej pijane spojrzenie? A może jestem pijanym wśród pijanych, tak jak oni wierzącym, choć w co innego: w realność irracjonalnej woli, w niewolę sił witalnych? W świat?

Ale przecież w świat już nie wierzę. Nie wierzę? 

Ja tylko wyobrażam sobie co to znaczy, że go naprawdę nie ma.

środa, 5 lipca 2023

Skarazim (Mizaraks)

 

Zdzisław Beksiński, 1983

 Mijaliśmy to miasteczko późnym wieczorem. Chyba po jakimś spotkaniu. Światło było dziwne, czerwonawe i rozproszone. Inne niż przy zwykłym zachodzie słońca. Na ostatnim skrzyżowaniu należało minąć rynek i kościół, a następnie jechać prosto i w prawo. Tak zrobiliśmy, lecz wtedy okazało się, że jakimś sposobem trafiliśmy w to samo miejsce. Kościół był ogromną katedrą, o wiele za dużą jak na taką miejscowość. Zdawał się bardzo stary. Szczegółów architektonicznych nie dało się jednak dopatrzeć pod warstwą rusztowań, która otulała go wysoko aż do chmur. Próbowaliśmy jeszcze dwa razy wyjechać z miasteczka, zmieniając się za kierownicą na wypadek, gdyby miało to okazać się istotne. Za każdym razem lądowaliśmy przy katedrze, tak jakby to ona nie pozwalała nam opuścić tego miejsca. Powiedziałem Asiuli, żeby szybko wygoglała tę dziwną katedrę. Po chwili poszukiwań stwierdziła, że wiadomo tylko tyle, że jest ona ewangelicko - augsburska. Dotarło do nas, że z nieznanych przyczyn utknęliśmy tu jak w upiornej pułapce, gubiąc się wciąż na prostej drodze. W pewnym momencie napotkaliśmy jedynych, jak dotąd, ludzi. Pod katedrą siedział pochylony nad swoim obiadem jakiś facet, którego próbował stamtąd przegonić strażnik. Gdzieś dalej dostrzegłem krawędź lasu, skruszony mur układający się na kształt twarzy wrastających w ziemię i coś w rodzaju bramy do tego lasu, utworzonej ze splątanych konarów drzew. Wyglądała jak widziana z góry ciemnozielona studnia, ułożona na kształt spirali z czarnym okiem w środku. Chciałem tam jechać, ale w tym momencie pojawiły się dwie inne postaci - karzeł i jakiś drugi, niewysoki facet w płaszczu i kapeluszu. Obaj usiłowali się do nas zbliżyć, jakby chcieli powstrzymać nasz samochód. Nie byli agresywni, lecz uparci i dosyć niepokojący. Ostrzegłem, że jeśli się zbliżą, zaatakuję ich. Niedługo potem obudziłem się. Wiedziałem, że miasteczko nazywa się Skarazim. Ta nazwa wydawała mi się całkiem normalna i z jakiegoś powodu była ważna. Będąc już  przebudzony, ale w półśnie, kojarzyłem ją w pewien sposób z Mazowszem i postanowiłem szybko zanotować w notesie leżącym przy łóżku, na wypadek gdybym rano nie mógł jej sobie przypomnieć. Na wpół świadomie zapisałem ją wraz z jej odwrotnością "Mizaraks" (która też mi się wtedy wydała znacząca), po czym znów spróbowałem zasnąć i kontynuować ten sam sen.

Dziwne, ale udało mi się to.* 

Byliśmy znów razem w samochodzie na rynku Skarazimia. Świtało właśnie, choć światło poranka niewiele różniło się w swojej czerwieni od tego wcześniejszego, rozproszonego nocnego blasku, którego źródła nigdzie nie dało się wypatrzeć. Podziwiałem piękną, średniowieczną architekturę miasteczka. Roztaczała swój niesamowity czar, pomimo tego, a może właśnie dlatego, że niemal wszystkie budynki wydawały się zrujnowane i opuszczone. Przyroda wdzierała się już do nich. Splątany las napierał na mur tu i ówdzie. Widzieliśmy parokrotnie z oddali jakieś ludzkie postacie, lecz nie udało nam się do nich zbliżyć. Pomyślałem, że nieliczni zapewne mieszkańcy właśnie teraz dopiero wychodzą na ulice, jako że jest poranek. W pewnym momencie dostrzegłem nawet światła pierwszych kramów, czy może sklepów na rynku. Sprzedawano tam chyba pączki. Kiedy jednak podjechaliśmy bliżej okazało się, że to kolejny całkiem zrujnowany dom, ziejący ciemnością i pustką. Światełka okazały się nieprawdziwe, tak jakby ktoś usiłował nas nimi mamić i wabić ku czemuś. Byłem tego wabienia, tego podstępu, w jakiś sposób świadom, lecz godziłem się na nie chcąc zbadać tajemnicę miasteczka. Powiedziałem do Asiuli: "Miasteczko nazywa się Skarazim, co na opak brzmi Mizaraks. Udało mi się zanotować jego nazwę po przebudzeniu, po pierwszym śnie. Potem wróciłem tu. Ale teraz chodźmy tam, w tamte ruiny..." – Wskazałem niewielki labirynt ze spękanych ścian. 

Asiula nie była zachwycona moimi słowami i moim pomysłem, ale wjechaliśmy do labiryntu samochodem, po czym wysiadłem i dalej ruszyłem pieszo po miękkiej trawie między coś w rodzaju tekturowych, masywnych bloków. Po chwili zorientowałem się, że bloki te zsunęły się za mną, odcinając mi drogę powrotną. Zawołałem do Asiuli, że wszystko jest w porządku, ale ściany nie pozwalają mi zawrócić. Poprosiłem ją następnie, żeby wsiadła do samochodu i wróciła na rynek, a ja tymczasem spróbuję szybko przeskoczyć zrujnowany labirynt, którego fragment przede mną wyglądał na łatwy do pokonania. Zresztą, mogłem już stamtąd dostrzec rynek Skarazimia. Byłem przeświadczony, że labirynt zachowuje się według pewnych zasad. Takich mianowicie, że reaguje na moje spodziewanie się wydarzeń, realizując je. Postanowiłem, wobec tego, uważać na to co myślę i czego oczekuję. Wydało mi się, że kiedy tylko oczyszczę umysł, uda mi się to i będę mógł kontrolować wydarzenia snu. Bo od jakiegoś już czasu byłem świadomy tego, że jest to sen. Lecz teraz, niestety, jak to zazwyczaj niespodziewanie zdarza się w snach, obudziłem się. Bardzo żałowałem, że nie mogę dalej penetrować tego przedziwnego, trochę strasznego ale i pięknego miasteczka. Po raz trzeci próbowałem zasnąć i kontynuować fabułę snu, ale tym razem trafiłem już zupełnie gdzie indziej.

*Po ostatecznym przebudzeniu, oba słowa, jak najbardziej, znalazłem zapisane w notatniku. Piszę o tym na wypadek, gdyby pojawiła się tu niejasność co do tego, gdzie zaczynał się, a gdzie kończył każdy ze snów.

piątek, 26 maja 2023

Gra i troska

 Darwinowi przypisuje się stwierdzenie, że niekoniecznie najbardziej inteligentne osobniki danego gatunku osiągają sukces ewolucyjny, ale raczej te, które potrafią najlepiej przystosować się do zmieniających się warunków. Przy okazji tej myśli miałem refleksję taką: Sądzę, że przetrwanie nie stoi wysoko w mojej hierarchii wartości. Sukces reprodukcyjny nie jest dla mnie ważny, podobnie jak ostateczne zachowanie własnego życia. Dużo ciekawsze i piękniejsze wydaje mi się raczej zaprzeczanie tym dążeniom, którym tak bardzo ulega ogół. Co wobec tego powinienem myśleć o swoim życiu w świecie, tak by zachować wewnętrzną zgodność ze sobą samym, harmonię? Czy powinienem troszczyć się o doskonalenie, wzrost, o siłę wewnętrzną?

O ile troska o sukces w świecie, ląduje raczej pod koniec listy rzeczy ważnych, to zachowanie ostrości umysłu i poczucia wewnętrznej siły wydaje się niezbędne do tego, by nie ulec mimowolnie temu samemu, czemu ulega ogół (np. kiedy osłabnę i utracę poczucie gruntu wewnętrznego - „tego co moje”) i nie zanurzyć się w pomieszaniu i dysharmonii, gdzie można uznać za prawdziwe np. przeświadczenie, że zmarnowało się życie, bo się nie dbało o karierę zawodową, czy sukces materialny.

Nawiasem mówiąc, pociągające mnie elementy surwiwalu (tej przecież „sztuki przetrwania”, a więc „zachowania siebie”), pociągają chyba tylko poprzez swoje skojarzenia z przygodą i ze względu na pewną atmosferę, a nie po to bym mógł rzeczywiście do tego zachowania siebie dążyć, wierząc w nie jako wartość samą w sobie. Nawet przyjemność, którą odczuwam na myśl o budowaniu jakiejś obrony, gromadzeniu zapasów i rośnięciu w siłę, na wypadek rozmaitych kryzysów – ta niewinna zabawa w przygotowywanie się – jest tym czym jest właśnie dlatego, że traktuję ją jako rodzaj gry, której zasady przyjmuję po to, by wytworzyć w sobie poczucie celu, dążenia i bliskości przygody. Służy więc ona ostatecznie podtrzymywaniu znaczenia codziennej egzystencji i umożliwia godzenie się z nią. Nie ma tu raczej niczego duchowego, a już na pewno nie ma tu woli przetrwania samej w sobie, a więc jakiejś woli „odniesienia życiowego sukcesu”. Po co więc troska, skoro traktuję te dążenia, podobnie jak życie swoje w ogóle, jako grę jedynie?

Dziecinna jest przecież i psychologicznie nieopłacalna zależność między satysfakcją z gry, a jej rezultatem. Podobnie ma się chęć udowodnienia swoich racji w dyskusji, do poczucia, że to była dobra dyskusja.

piątek, 17 marca 2023

Wczoraj

Ted Nasmith, Przypływ w Żlebie Tęczy

 Chciałbym być czymś nieożywionym – promieniem światła przemierzającym wszechświat. Czy nie jest tak, że być człowiekiem znośnie można tylko wtedy, gdy się do człowieka zdystansuje, gdy się o nim zapomni? Pomyślałem wtedy o tobie, że zabrałbym cię w taką podróż, gdzie my oboje, razem stanowilibyśmy ten sam promień. Wędrowalibyśmy przez kosmos, odwiedzali planety i gwiazdy, ślizgali się się po powierzchniach wszystkich rzeczy. Także tych brzydkich, bo przecież żadna z tych rzeczy nie miałaby dla nas znaczenia. Akceptowalibyśmy wszystkie. A one stawałyby na naszej drodze. Ale też, przecież, gdybym ci w ten sposób pokazał jakiś przypływ w Żlebie Tęczy, to on również nie miałby już znaczenia dla nas, jako promienia światła. I chyba tylko tak mogę opowiedzieć cokolwiek i tylko w ten sposób mogę pragnąć nie być sobą, pragnąc zostawić wszystko. Wiem też, że ty byś tego nie chciała. Nie chciałabyś opuszczać ludzkiego świata. Bylibyśmy jednak promieniem, który oświetla wszystko. Tak, istniałby tylko ten jeden promień, który dociera wszędzie gdzie może być. A potem także na koniec czarnej dziury, tej nieskończenie długiej króliczej nory, tej bramy na drugą stronę świata – do jakiegoś kolejnego świata. Może. I pewnie jeszcze dalej i znów, gdzieś po drugiej stronie, gdzie także tylko my byśmy wszystko oświetlali swoją długą wędrówką. Bo przecież, nawet w tej ciemnej bramie, ani na chwilę nie stracilibyśmy tempa. Przynajmniej w naszym odczuciu. I wtedy też obserwowalibyśmy siebie samych z oddali, z innych „teraz” - jak zawsze - jak zakrzywiają się i wiją nasze ścieżki na mapie czasu, tego ruchomego obrazu wieczności (2021.06.09).

środa, 15 lutego 2023

UMBRARUM HIC LOCUS EST

Samuel Araya, Where black stars rise

 Było w tym cmentarzu coś wyjątkowo ponurego. Może to także zasługa pogody - gęste chmury, przenikliwy wiatr i zimny deszczyk, wciskający się za kołnierz. Mieliśmy przejść przez kutą bramę i dalej, wzdłuż szpaleru niczym nie zwieńczonych kolumn iść główną aleją. Potem skręcić w prawo, ku świeżym grobom. 

Uderzyła mnie aura betonowej pustki. Dwie ciężkie bryły materii powitały nas już za bramą. W jednej z nich umieszczono trzy wejścia. Nad dwoma bocznymi rzymskie sentencje, a nad środkowym krzyż solarny wpisany w krąg. Dziwny akcent, pomyślałem. Wyraźnie pogański, a tutaj wręcz ezoteryczny. Przyjemny.

Dalej rosły młode brzózki i jak okiem sięgnąć rozciągała się ogromna przestrzeń płaskiego trawnika, poprzecinanego betonowymi alejkami. Grobów z początku widać nie było. Miało się wrażenie przebywania w miejscu pustym, naznaczonym jakimś piętnem, które żywego ducha trzyma z dala. Opuszczony obóz koncentracyjny, albo jakieś wypalone do ziemi ruiny przemysłowe, do których zagląda już las, mogłyby mieć w sobie coś z tej atmosfery.

Grób wujka odnaleźliśmy bez problemu, bo zajętych sektorów było niewiele, a świeżych grobów ledwie trzy. Nie mając ze sobą znicza, starałem się szybko rozpalić wyobrażony. Chciałem ustawić go tak, żeby rozświetlił jak najbardziej soczystym i ciepłym światłem mokrą ziemię mogiły i resztki śniegu na niej. Nie szło mi najlepiej, choć przywoływałem wyraźne, silne wspomnienia takich świateł. Tutaj coś starało mi się przeszkodzić. Coś stawiało opór nie pozwalając mi się skoncentrować. Ilekroć rozbłyskało już wyobrażone światło, a ja usiłowałem rozlać je jak najszerzej, pojawiała się jakaś krępująca, dusząca atmosfera żalu i zwątpienia. Niby wiatr z deszczem także w tym nie pomagał, choć akurat tego rodzaju kontrastowe przeciwności czasem sprzyjają jeszcze wczuciu się. Tym razem tak nie było. W końcu uznałem, że lepiej będzie jeśli odłożę tę operację na później, poprzestając na tym małym płomieniu, który udało mi się mimo wszystko przywołać.

Kiedy już wracaliśmy, kierując się znów ku betonowym blokom materii, które dzieliły nas od parkingu, wiatr powiał silniej z naprzeciwka. Zastanowiłem się wtedy jak by to było zanocować tutaj, osłaniając się przed tym wiatrem tylko pałatką i nieustannie dokładając do z trudem utrzymywanego ognia. Przestrzeń z trzech stron otwarta, parę brzózek i ten hulający z deszczem wiatr - dobra scenografia, do rozpamiętywania czegoś, co rozpamiętywać się pragnie, gdy się jest wiecznie zmarzniętym duchem.

Mijając betonową kaplicę, która, jak się później dowiedziałem, nazywana jest domem przedpogrzebowym, przyjrzeliśmy się bliżej łacińskiej sentencji nad jednym z wejść: 

                                         UMBRARUM HIC LOCUS EST*

Rozmawialiśmy o niej właśnie, kiedy zaraz za kutą bramą cmentarza, niespodziewanie zagadnęła nas jakaś kobieta, która jakby wyrosła spod ziemi:

- Przepraszam, czy jadą państwo może do Piaseczna?

- Nie, jedziemy do Warszawy – odpowiedziała Asiula bez chwili namysłu.

- Aha... - nie widziałem wyraźnie twarzy tej kobiety, ale wydało mi się, że uśmiechnęła się ironicznie.

Źle się czułem z tym, że jej nie podwieźliśmy, bo przypuszczałem, że wracając przez Piaseczno nie nadłożylibyśmy wiele drogi. A tam, na tym wygwizdowiu, na co mogła czekać? Na kogoś znajomego, kto ją odbierze? Raczej chyba na autobus podmiejski, który będzie nieprędko.

Zapytałem potem Asiulę dlaczego tak szybko odmówiła, wykręcając się drogą prosto do Warszawy. Stwierdziła, że ta kobieta ją wystraszyła. Że miała jedno oko tak ciemne i nabiegłe krwią, jakby to był pusty oczodół.

Kim ona była? Czy mieszkała w Piasecznie? Czy ktoś czekał na nią? Co się stało z jej okiem? Kogo tu odwiedzała w tak paskudną pogodę?

*TO JEST KRAINA CIENI

wtorek, 24 stycznia 2023

Ptaki

 

Theodor Kittelsen, Gil (Wczesny poranek), 1903

Kiedy patrzę na ptaki, wiem, że nie wiedzą, że umrą. Żyją szczęśliwe w wiecznej teraźniejszości. Nie znaczy to, że nie może ich opaść jakaś śmiertelna groza - coś w tym rodzaju pewnie przytrafia im się od czasu do czasu i mija tak szybko jak się pojawiło. Nawet jeśli przydarzy im się doświadczenie traumatyczne, które potem ciągnie się za nimi w postaci nękających emocji, to przecież nie mogą wiązać ich z żadnymi wyobrażeniami o swoim życiu i jego końcu, ponieważ nie wyobrażają sobie nawet siebie samych, swojego życia, a tym bardziej świata, w którym (według naszego ludzkiego oglądu) przyszło im istnieć. 

Odczuwają więc przykrość jako na przykład przymus ucieczki, lęk, ale nie mają powodu do zadręczania się jakimikolwiek konsekwencjami tych przykrych odczuć. Owo zadręczanie jest wyłączną domeną kalekiej istoty, którą jest człowiek. Istoty przypadkowo obdarzonej przekleństwem samoświadomości.

Czy można więc powiedzieć, że śmierć jest obca całej ożywionej i nieożywionej naturze, poza tą jej częścią, która nazywa się ludzką wyobraźnią?

piątek, 13 stycznia 2023

Umysł?

 

Podoba mi się (wschodnio-genetyczna pewnie) koncepcja bytu, a raczej bycia, jako umysłu. Nie mojego umysłu, ale umysłu w szerszym sensie. Czy jednego Umysłu? Nie. Nie kategoryzujmy tak. Po prostu umysłu: "wszystko to umysł". Czyj? Nie wiem. Nie wie tego to, co jest „ja”. Być może niczyj. Swój sam, albo i nie swój. Im mniej o nim, tym lepiej. Ale, w każdym razie, on to właśnie byłby byciem. Po nim byt statyczny, przecież zawsze w swojej bytowości stwierdzanej. I dopiero na końcu świat, który już tylko modelem przecież bytu, ubraniem z wyobraźni. Że umysł w mózgu i z mózgu? Raczej: mózg, to sen umysłu. Ale bycie samo – czy to umysł właśnie?

Myślałem tak patrząc jak się żarzy wschodzące w styczniu słońce. I myślałem o nim - iskra w popiele. Że to gwiazda - w wiecznym płynięciu rzeki Teraz zastygła? Dlatego kula, nie spirala albo płaska kartka? Na pewno nie tylko, i nie tak akurat wyłącznie, jakby się zdawało.

A kto wie jak? Na pewno nie człowiek.

czwartek, 12 stycznia 2023

Filozofia a nauka

Zasłyszałem u któregoś z nestorów filozofii polskiej, że szczególnie ujmuje go myśl o tym, że filozofia - w przeciwieństwie do nauki - jest rzeczą, której doświadcza się przede wszystkim w sobie samym i dla siebie samego.

Dodałbym od siebie i dla siebie, że najlepsze filozofowanie jest wtedy, gdy się każdej swojej i nieswojej wiedzy odmawia zaufania.