![]() |
Zdzisław Beksiński, 1983 |
Mijaliśmy to miasteczko późnym wieczorem. Chyba po jakimś spotkaniu. Światło było dziwne, czerwonawe i rozproszone. Inne niż przy zwykłym zachodzie słońca. Na ostatnim skrzyżowaniu należało minąć rynek i kościół, a następnie jechać prosto i w prawo. Tak zrobiliśmy, lecz wtedy okazało się, że jakimś sposobem trafiliśmy w to samo miejsce. Kościół był ogromną katedrą, o wiele za dużą jak na taką miejscowość. Zdawał się bardzo stary. Szczegółów architektonicznych nie dało się jednak dopatrzeć pod warstwą rusztowań, która otulała go wysoko aż do chmur. Próbowaliśmy jeszcze dwa razy wyjechać z miasteczka, zmieniając się za kierownicą na wypadek, gdyby miało to okazać się istotne. Za każdym razem lądowaliśmy przy katedrze, tak jakby to ona nie pozwalała nam opuścić tego miejsca. Powiedziałem Asiuli, żeby szybko wygoglała tę dziwną katedrę. Po chwili poszukiwań stwierdziła, że wiadomo tylko tyle, że jest ona ewangelicko - augsburska. Dotarło do nas, że z nieznanych przyczyn utknęliśmy tu jak w upiornej pułapce, gubiąc się wciąż na prostej drodze. W pewnym momencie napotkaliśmy jedynych, jak dotąd, ludzi. Pod katedrą siedział pochylony nad swoim obiadem jakiś facet, którego próbował stamtąd przegonić strażnik. Gdzieś dalej dostrzegłem krawędź lasu, skruszony mur układający się na kształt twarzy wrastających w ziemię i coś w rodzaju bramy do tego lasu, utworzonej ze splątanych konarów drzew. Wyglądała jak widziana z góry ciemnozielona studnia, ułożona na kształt spirali z czarnym okiem w środku. Chciałem tam jechać, ale w tym momencie pojawiły się dwie inne postaci - karzeł i jakiś drugi, niewysoki facet w płaszczu i kapeluszu. Obaj usiłowali się do nas zbliżyć, jakby chcieli powstrzymać nasz samochód. Nie byli agresywni, lecz uparci i dosyć niepokojący. Ostrzegłem, że jeśli się zbliżą, zaatakuję ich. Niedługo potem obudziłem się. Wiedziałem, że miasteczko nazywa się Skarazim. Ta nazwa wydawała mi się całkiem normalna i z jakiegoś powodu była ważna. Będąc już przebudzony, ale w półśnie, kojarzyłem ją w pewien sposób z Mazowszem i postanowiłem szybko zanotować w notesie leżącym przy łóżku, na wypadek gdybym rano nie mógł jej sobie przypomnieć. Na wpół świadomie zapisałem ją wraz z jej odwrotnością "Mizaraks" (która też mi się wtedy wydała znacząca), po czym znów spróbowałem zasnąć i kontynuować ten sam sen.
Dziwne, ale udało mi się to.*
Byliśmy znów razem w samochodzie na rynku Skarazimia. Świtało właśnie, choć światło poranka niewiele różniło się w swojej czerwieni od tego wcześniejszego, rozproszonego nocnego blasku, którego źródła nigdzie nie dało się wypatrzeć. Podziwiałem piękną, średniowieczną architekturę miasteczka. Roztaczała swój niesamowity czar, pomimo tego, a może właśnie dlatego, że niemal wszystkie budynki wydawały się zrujnowane i opuszczone. Przyroda wdzierała się już do nich. Splątany las napierał na mur tu i ówdzie. Widzieliśmy parokrotnie z oddali jakieś ludzkie postacie, lecz nie udało nam się do nich zbliżyć. Pomyślałem, że nieliczni zapewne mieszkańcy właśnie teraz dopiero wychodzą na ulice, jako że jest poranek. W pewnym momencie dostrzegłem nawet światła pierwszych kramów, czy może sklepów na rynku. Sprzedawano tam chyba pączki. Kiedy jednak podjechaliśmy bliżej okazało się, że to kolejny całkiem zrujnowany dom, ziejący ciemnością i pustką. Światełka okazały się nieprawdziwe, tak jakby ktoś usiłował nas nimi mamić i wabić ku czemuś. Byłem tego wabienia, tego podstępu, w jakiś sposób świadom, lecz godziłem się na nie chcąc zbadać tajemnicę miasteczka. Powiedziałem do Asiuli: "Miasteczko nazywa się Skarazim, co na opak brzmi Mizaraks. Udało mi się zanotować jego nazwę po przebudzeniu, po pierwszym śnie. Potem wróciłem tu. Ale teraz chodźmy tam, w tamte ruiny..." – Wskazałem niewielki labirynt ze spękanych ścian.
Asiula nie była zachwycona moimi słowami i moim pomysłem, ale wjechaliśmy do labiryntu samochodem, po czym wysiadłem i dalej ruszyłem pieszo po miękkiej trawie między coś w rodzaju tekturowych, masywnych bloków. Po chwili zorientowałem się, że bloki te zsunęły się za mną, odcinając mi drogę powrotną. Zawołałem do Asiuli, że wszystko jest w porządku, ale ściany nie pozwalają mi zawrócić. Poprosiłem ją następnie, żeby wsiadła do samochodu i wróciła na rynek, a ja tymczasem spróbuję szybko przeskoczyć zrujnowany labirynt, którego fragment przede mną wyglądał na łatwy do pokonania. Zresztą, mogłem już stamtąd dostrzec rynek Skarazimia. Byłem przeświadczony, że labirynt zachowuje się według pewnych zasad. Takich mianowicie, że reaguje na moje spodziewanie się wydarzeń, realizując je. Postanowiłem, wobec tego, uważać na to co myślę i czego oczekuję. Wydało mi się, że kiedy tylko oczyszczę umysł, uda mi się to i będę mógł kontrolować wydarzenia snu. Bo od jakiegoś już czasu byłem świadomy tego, że jest to sen. Lecz teraz, niestety, jak to zazwyczaj niespodziewanie zdarza się w snach, obudziłem się. Bardzo żałowałem, że nie mogę dalej penetrować tego przedziwnego, trochę strasznego ale i pięknego miasteczka. Po raz trzeci próbowałem zasnąć i kontynuować fabułę snu, ale tym razem trafiłem już zupełnie gdzie indziej.
*Po ostatecznym przebudzeniu, oba słowa, jak najbardziej, znalazłem zapisane w notatniku. Piszę o tym na wypadek, gdyby pojawiła się tu niejasność co do tego, gdzie zaczynał się, a gdzie kończył każdy ze snów.