wtorek, 21 lutego 2017

Topole

  
 

Trafiłem przypadkiem na zdjęcie Prypeci, miasta na Ukrainie, opuszczonego w 1986 roku po awarii elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Przedstawiało krajobraz podobny do tego z mojego dzieciństwa, ale mocno się postarzał wraz z upływem czasu i schodził w jakąś alternatywną, rozpadającą się rzeczywistość, podczas gdy gdzie indziej - w naszym wymiarze - nieustannie jest odmładzany. Tutaj, gdzie żyją ludzie, wyburza się stare i stawia nowe bloki, buduje się drogi i odświeża elewacje, montuje nowe okna i naprawia dachy. A potem, po wielu latach, okolica zdaje się być już zupełnie innym miejscem.

Tam, w Prypeci, jest inaczej. Wyludnione miasto duchów zachowało całą szarość epoki komunizmu. Na zdjęciu widać budynek szkoły z dziurawym dachem i ziejącymi pustką otworami okiennymi. Klimatem przypomina podstawówkę z lat pięćdziesiątych, do której trzydzieści lat po jej powstaniu chodziłem. Cały teren, wraz ze spękanym, asfaltowym boiskiem otaczają przerośnięte, bezlistne topole. Takie same rosły wokół mojej szkoły, a także wokół kompleksu przemysłowego zakładów mięsnych, który często mijałem wracając do domu i wdychając dym cuchnący mieszaniną palonych kości, futer i innych resztek zwierzęcych, które nie kwalifikowały się nawet do "pasztetu podlaskiego". Topole rosły też w wielu innych miejscach, jako nieodłączny element krajobrazu tamtej epoki. Przytłaczając swoją wielkością i monotonią, doskonale korespondowały z sowiecką architekturą, stanowiącą wówczas wzorzec we wszystkich krajach "demokracji ludowej". Dorastając na dzielnicy przemysłowej, mijałem również topole rosnące wokół chłodni z jej surową, betonową bryłą, kojarzącą się wtedy z ogromnymi piramidami korporacji z "Blade Runnera". Otaczały także budynek przychodni, do której w środku pamiętnej kwietniowej nocy 1986 roku jechało się w pośpiechu żeby pić neutralizujący promieniowanie płyn Lugola.

Fantastyka stanowiła odtrutkę na wdzierającą się zewsząd szarość. Siedząc w sali lekcyjnej, pomalowanej do połowy wyblakłą, odpryskującą farbą, pisząc w zeszycie z szarożółtymi kartkami i spoglądając przez okno na bezlistne topole, sięgające do pół nieba zasnutego ciemniejącą szarością, wyobrażałem sobie, że okolica w której żyję przypomina Shire z Władcy Pierścieni Tolkiena. Ale nie tą zieloną i beztroską krainę z początku powieści, lecz to co się z nią stało pod koniec, kiedy zaprowadził tam nowe porządki zły czarodziej Saruman, stawiając swoje fabryki i kominy.

Nadając krajobrazowi okolicy takie ponure, fantastyczne znaczenie, marzyłem że żyjąc tutaj uczestniczę w przygodzie podobnej do tej z kart książki, i że moja szara kraina jest tym czym jest, ponieważ spoczywa na niej jakieś dziwne piętno. Fantazja o istnieniu tego piętna stopiła się z głębokim odczuciem baśniowości dzieciństwa, a jednocześnie kontrastując z rzeczami pogodnymi i kolorowymi, okryła je swoim specyficznym czarem.

Dzisiaj, żyjąc w świecie płaskich, sztucznych barw i fabuł bez treści, tęsknię do tego szarego krajobrazu, nakrapianego iskrami ciepłego światła, łącząc z nim wspomnienie przeżywania czegoś prawdziwego.

W taki oto dziwny sposób ogromne, brzydkie topole i szare walące się klocki przemysłowych budowli, kojarzą mi się wciąż z drogami Śródziemia, z Górami Mglistymi i zagubionymi w nich ruinami twierdz, wśród których snują się upiory zapatrzone w przeszłość.

Śródziemie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz